Najpierw Nixon, teraz Jaki. Do Polski trafiły polityczne gierki wprost ze Stanów

Konrad Bagiński
Push poll. Tak fachowo nazywa się metoda politycznej i marketingowej walki z przeciwnikami, która trafiła właśnie do Polski. Pod płaszczykiem badania opinii publicznej przemyca się treści, które jednego kandydata dyskwalifikują, innego gloryfikują. Wiele wskazuje na to, że w ten sposób w Warszawie jest promowany… Patryk Jaki.
Wybory prezydenckie w Warszawie. Prawicowi politycy chętnie sięgają po kontrowersyjne metody marketingu politycznego, stosowane wcześniej w USA. Fot. Franciszek Mazur / Agencja Gazeta
Niedawno mieszkańcy stolicy zaczęli odbierać dziwne telefony. Zadzwoniono także do Joanny Szulc, dziennikarki, socjolożki i psycholożki. Nadstawiła ucha, gdy ankieterka zaczęła jej przez telefon zadawać pytania dotyczące nadchodzących wyborów samorządowych.




– Push-poll jest absolutnie wbrew całej metodologii badań społecznych, całej zgromadzonej wiedzy. Jest dla socjologii tym, czym doktor Mengele dla medycyny. To nic innego, jak bardzo agresywne, przebiegłe narzędzie do zmiany przekonań osób podanych jego działaniu. Nie chodzi o to, by dowiedzieć się, co one myślą, lecz zmienić sposób ich myślenia pod pozorem badań. Ktoś ubiera się w strój socjologa, udając, że pyta badanych o zdanie, a tak naprawdę uprawia perfidną i podstępną, zakamuflowaną propagandę – twierdzi Bierzyński w rozmowie z INNPoland.pl.

Pod płaszczykiem prowadzenia badań, wpaja się ankietowanym określone schematy myślenia, sugerując odpowiedź. W ten sposób piecze się dwie pieczenie przy jednym ogniu. Po pierwsze uzyskuje się wyniki korzystne dla jednego z kandydatów – bo to działanie jest najczęściej wykorzystywane w polityce.

Dzięki temu buduje się jego przewagę, bo nie od dziś wiadomo, że osoba dobrze wypadająca w sondażach automatycznie cieszy się rosnącym poparciem. Dlatego partie tak lubią się chwalić swoją popularnością, szczególnie przed wyborami.

Z drugiej strony można też siać ziarno niepewności wśród wyborców przeciwnika. Push-poll najczęściej stosuje się właśnie przy stosunkowo niedużych wyborach (lokalnych, na szefa partii etc.), gdzie ścierają się dwie – trzy kandydatury.
Wszystko wskazuje na to, że Patryk Jaki jest promowany wśród mieszkańców stolicy przez kampanie push-poll.Fot. twitter.com/KlaudiuszSlezak
Pionierem w stosowaniu tego typu marketingu politycznego był Richard Nixon – a w zasadzie jego sztab. W 1946 roku podczas wyborów do amerykańskiej Izby Reprezentantów wymyślono, by dzwonić do wyborców z sugestią, że kontrkandydat Nixona jest komunistą. A w tych czasach była to obelga potworna, skutkująca publicznym ostracyzmem.

– Sugerowano, iż Rafał Trzaskowski będzie realizował politykę Grzegorza Schetyny (nie PO ogólnie, nie liberalną, ale Schetyny). Zestawiono kandydatów jeśli chodzi o sprawę reprywatyzacji. Tuż po pytaniu: "Na ile ważne jest dla Pani to, że Jaki przewodził komisji tropiącej aferę reprywatyzacyjną?" padło pytanie w stylu: "Czy sądzi Pani, że Trzaskowski będzie kontynuował politykę Hanny Gronkiewicz-Waltz?" – mówi nam Joanna Szulc.

– Było też pytanie z tezą szytą grubymi nićmi: "Na ile jest dla Pani istotne to, że Patryk Jaki jako pierwszy zajął się sprawą... [tu chodziło o zapobieganie przestępczości]" - i zaraz potem było pytanie o Trzaskowskiego w kontekście małżeństw partnerów jednej płci – dodaje.

Kto stoi za pseudobadaniem?
– Pani, która do mnie dzwoniła, przedstawiła się jako przedstawicielka pracowni badań opinii Realizacja. Nie dam sobie głowy uciąć, czy podała swoje imię i nazwisko, wydaje mi się, że nie, ale na początku rozmowy nie byłam jeszcze dość czujna. Zostałam poinformowana, że badanie ma na celu zebranie opinii na temat zbliżających się wyborów samorządowych i polityki – mówi nam Joanna Szulc, która jako jedna z pierwszych nagłośniła sprawę.

– Trudno mi uwierzyć, że mogła zrobić to agencja badawcza. Bo to działalność odwrotna, do tej, jaką powinna prowadzić. Agencja badawcza ma sprawdzić, co myślą ludzie. W taki sposób, by dać jak najbardziej obiektywny obraz rzeczywistości. I używać technik, które w jak najmniejszym stopniu ingerują w sposób myślenia badanych. Ideałem jest to, żeby nie było żadnego wpływu - ani narzędzia badawczego, ani ankietera – mówi nam Jakub Bierzyński.

Tego w telefonie opisywanym przez Joannę Szulc zabrakło.

– Zaczęło się od pytania o sytuację w Polsce. Jak ją oceniam, w jakim kierunku idą sprawy w Polsce. Potem powoli pytania coraz mocniej nawiązywały do wyborów prezydenta Warszawy. No i dalej szło coraz dziwniej. Coraz częściej miałam ochotę powiedzieć: halo, takich kwestii nie można ze sobą zestawiać, nie można porównywać kandydatów według takiego klucza i tak niewspółmiernych kategorii... – mówi nam Szulc. Dodaje, że podczas rozmowy nie wyjaśniono jej, na czyje zlecenie „badanie” jest wykonywane.

– Takie ustawienie pytań w mojej ocenie miało pozostawić wrażenie, że jeden kandydat zajmuje się dobrem większości zwykłych ludzi, a drugi interesami mniejszości – podsumowuje.

Jakub Bierzyński nie sądzi, by za realizacją takiego zlecenia stała rzeczywiście jakaś firma badawcza.

– Dla nich byłaby to potężna katastrofa reputacyjna. To tak, jakby okazało się, że w szpitalu zamiast leczyć to trują pacjentów. To niezgodne ze wszystkimi kodeksami, praktykami, taka firma byłaby wyrzucona z organizacji nadzorującej metodologię, to się jej kompletnie nie opłaca. Myślę, że takie zlecenie realizuje call center. Jakiś propagandysta napisał scenariusz, pracownicy czytają scenariusz i już – mówi nam.
Tropy prowadzą jednoznacznie do prawej sceny politycznej, która bardzo chętnie wykorzystuje sprawdzone w USA metody walki politycznejFot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Podobnego zdania jest Anna Miotk, ekspert komunikacji biznesowej, dyrektor ds. komunikacji w firmie Polskie Badania Internetu.

– Z tego, co opisała rozmówczyni, to nie było profesjonalne badanie poparcia dla kandydatów, a raczej działanie z obszaru marketingu politycznego. Pod pretekstem prowadzenia ankiety starano się wytworzyć w respondentce poczucie, kto jest odpowiednim kandydatem na urząd prezydenta Warszawy. Wątpliwości budzi też fakt, że firma, która prowadziła te „ankiety” nie przedstawiła się – renomowane ośrodki badania opinii publicznej nie pozwolą sobie na coś takiego – mówi w rozmowie z INNPoland.pl.

– Takie mechanizmy da się wykorzystywać wszędzie i jest to robione – chociażby przez prowadzących telemarketing, którzy za wszelką cenę starają się przekonać klienta do kupna produktu. Czy jest to etyczne? Jakakolwiek manipulacja, która wychodzi z założenia „ja jestem OK – ty nie jesteś OK”, więc muszę cię na siłę i za wszelką cenę przekonać do mojego poglądu, nie jest etyczna – dodaje Anna Miotk.

Kto płaci za takie "badanie"?
To największa zagadka. Po sprawdzeniu numeru telefonu, z którego dzwoniono m.in. do Joanny Szulc, okazuje się, że jest on znany z działań marketingowych. Nie wiadomo, do kogo należy.

Jakub Bierzyński twierdzi, że działania push-poll są drogie. Koszt dotarcia do pojedynczej osoby, przy założeniu, że rozmowa trwa kwadrans, wynosi ok. 8 złotych.

Jednocześnie tropy prowadzą jednoznacznie do prawej sceny politycznej, która bardzo chętnie wykorzystuje sprawdzone w USA metody walki politycznej. Sprawdzone, lecz co najmniej kontrowersyjne.

O astroturfingu i wykorzystywaniu botów na Twitterze mówiła już nam Anna Mierzyńska. Teraz, najwyraźniej, któryś ze spin doctorów przeszedł z liter A (jak astroturfing) i B (jak boty), od razu do P (jak push-poll).