Na Węgrzech wrze, tysiące ludzi wyszło na ulice. Orban przepchnął coś, co przypomina plan polskiego rządu

Adam Sieńko
Od kilku dni Węgrzy tysiącami wychodzą na ulice Budapesztu. To efekt najnowszych zmian, jakie w parlamencie przeforsował rząd Viktora Orbana. Od przyszłego roku na Węgrzech zacznie bowiem obowiązywać nowelizacja rynku pracy ochrzczona przez jej przeciwników mianem „ustawy o niewolnictwie”. Czyli czymś, co przypomina niedawny plan PiS - tyle, że na dopalaczach.
Ustawa o niewolnictwie spowodowała, że Węgrzy masowo wyszli na ulice Budapesztu youtube.com/CBC News
Szczegóły „ustawy o niewolnictwie” pokazują, że nazwa nie jest jakoś wybitnie przerysowana. Dzięki zmianom, od 2019 roku pracownicy będą mogli zgodnie z prawem przepracować 400 nadgodzin rocznie (wcześniej maksymalnie 250h), co daje w praktyce 50 dni roboczych ponad uznaniowy limit 40h tygodnia pracy. Ale to jeszcze nie wszystko. Prawo daje też pracodawcy możliwość zamrożenia zapłaty za dodatkowy czas spędzony w pracy na trzy lata.

– Będziecie mogli więcej pracować i lepiej zarabiać – przekonuje swoich rodaków premier Węgier. Jak widać wielu Węgrów pozostaje jednak nieprzekonanych. Od kilku dni tysiące z nich protestują na ulicach Budapesztu. W praktyce okaże się bowiem zapewne, że część pracowników nigdy obiecanych pieniędzy nie zobaczy, a zwiększenie limitu nadgodzin zostanie wykorzystane do żyłowania pracowników. Ci powinni wprawdzie wyrazić zgodę na przepracowanie ostatnich 150 nadgodzin, w praktyce może się jednak okazać, że będzie z tym rożnie.


– Wydłużenie okresu rozliczeniowego do 3 lat jest propozycją, która bardzo daleko wykracza poza standardy przyjęte w UE. Oznacza właściwie przejęcie kontroli nad okresem rozliczeniowym przez pracodawcę. W ciągu 2-3 lat firma może przecież zbankrutować, część osób zmienia też w tym czasie pracodawcę – komentuje dla INNPoland.pl Dominik Owczarek z Instytutu Spraw Publicznych.

Ekspert zauważa też, że również w Polsce okres rozliczeniowy jest, jak na standardy europejskie wyjątkowo długi, może bowiem wynosić nawet 12 miesięcy.

– Został wprowadzony przez koalicję PO-PSL w trakcie kryzysu gospodarczego. Rozwiązanie miało być stosowane czasowo dla firm, które miały przechodzić czasowe trudności, wynikające np. ze spadających obrotów. Potem zostało na stałe wprowadzone do Kodeksu Pracy, co wzbudziło duże kontrowersje wśród ekspertów – przypomina Owczarek.
Nadgodziny płatne za rok
Kwestia rozliczania nadgodzin to jedna kwestia. Tu, jak widzimy w Polsce już nie jest najlepiej, bo w Europie przyjęty czas wynosi zwykle do 3 miesięcy. Niedawno rząd PiS próbował pójść jednak jeszcze dalej.

Orbanowska troska o kieszenie Węgrów i konkurencyjność gospodarki przypomina bowiem nieco pomysł... polskiej Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Pracy. Niewiele osób zapewne jeszcze dziś to pamięta, ale na przełomie 2017 i 2018 roku rządowi eksperci w pocie czoła pracowali nad rewolucją w prawie pracy. Jedną z propozycji było rozwiązanie przypominające nieco te, wprowadzone właśnie na Węgrzech.

W projekcie nie było wprawdzie mowy o nadgodzinach, miały za to pojawić się tzw. konta wynagrodzeń. Dawałoby to pracodawcom możliwość wypłacania pieniędzy za nadgodziny nawet rok po ich przepracowaniu.

Ta propozycja jednak nie przeszła. Kolejne pomysły komisji wyciekały bowiem do mediów i, delikatnie mówiąc, nie spotykały się z entuzjazmem odbiorców. Ministerstwo Pracy wstrzymało się więc z większością planowanych nowelizacji do wyborów parlamentarnych.

Nie ma ludzi do pracy
Plany pomagające przedsiębiorcom szersze wykorzystywanie nadgodzin nie wzięły się z przypadku Tak Polska jak i Węgry zmagają się dzisiaj z podobnym problemem braku siły roboczej. W ostatnie wakacje bezrobocie na Węgrzech spadło do poziomu 3,6 proc., w Polsce – 3,4 proc. Efekt? Rosnąca dynamika płac, która nad Dunajem przekroczyła 8 proc. rocznie. (u nas 7,5 proc.).
Jarosław Kaczyński wiele razy podkreślał, że chce zrobić w Warszawie drugi BudapesztSławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Jednocześnie pracodawcom w obu krajach coraz ciężej przychodzi łatanie dziur kadrowych za pomocą imigrantów. Do Polski ściągnęły już całe rzesze Ukraińców, coraz częściej mówi się jednak o tym, że wielu z nich wyjedzie do Niemiec, po tym jak Angela Merkel zliberalizowała politykę przyjmowania zagranicznych pracowników. A zatrudnianie Azjatów to proces dość czasochłonny ze względu na niewydolność polskiego konsulatu w New Delhi.

W tym samym czasie męki przechodzą pracodawcy na Węgrzech. Orban wymyślił sobie, że luki na rynku wypełni mniejszość węgierska. Zaczął więc wydawać jej paszporty w Serbii i na Ukrainie. Efekt? Tabun ludzi korzystając z unijnego dokumentu przewalił się przez Budapeszt i powędrował dalej na Zachód w poszukiwaniu jeszcze lepszych zarobków. Eksperci wskazują teraz, że premier Węgier poprzez wydłużenie czasu pracy może próbować przekonać zagranicznych inwestorów, że znajdą nad Dunajem wystarczające „zasoby” siły roboczej.

Tu zresztą tkwi kolejny punkt zapalny między węgierskim społeczeństwem a rządem Orbana. Mówiąc "inwestor" trzeba mieć bowiem na myśli przede wszystkim koncerny motoryzacyjne. Ten przemysł wytwarza nad Dunajem jakaś 1/3 całego PKB. A, że napędzają go niemieckie firmy, to przeciętny Węgier ma dzisiaj poczucie, że jego władza podlizuje się obcemu kapitałowi.

– Co by było w Polsce, gdybyśmy się dowiedzieli, że musimy więcej pracować, ponieważ zażądały tego niemieckie koncerny? – tłumaczył obrazowo w Radio TOK FM, dr Kazimierz Wóycicki, historyk i politolog ze Studium Europy Wschodniej UW.
Pikieta KOD podczas wizyty Victora Orbana w KrakowieFot. Michał Łepecki / Agencja Gazeta
Kaczyński zapatrzony w Orbana
Podobieństw między oboma krajami jest dużo więcej. Tuż przed dorzuceniem Węgrom kolejnych nadgodzin Fidesz przepchnął reformę sądownictwa administracyjnego, która podporządkowuje je ministrowi finansów. Czyli de facto robi to, co u nas PiS – podporządkowuje władzę sądowniczą władzy wykonawczej.

Zbieżność poglądów obu panów nie uszła także uwadze zagranicznych mediów. – Kaczyński i jego sojusznicy używają w polityce metod podobnych do tych, które stosowała partia Fidesz w ciągu ostatnich pięciu lat – wskazywali dziennikarze „Financial Times”. Cytowani przez gazetę eksperci podkreślali, że lider PiS uczy się na błędach węgierskiego kolegi, a jedyną istotną różnicą między nimi jest stosunek do Rosji. Bo o ile Orban chętnie z pomocy Putina korzysta, o tyle dla antyrosyjsko nastawionego Kaczyńskiego wydaje się to być nie do wyobrażenia.

Przypomnijmy, że wszystko zaczęło się jeszcze w 2011 roku, gdy lider PiS rzucił słynne hasło o robieniu Budapesztu w Warszawie, dorzucając do tego: „Viktor Orban dał nam przykład jak mamy wygrywać”. Efekty tej nauki widzimy do dziś.

Ot, choćby do bólu łopatologiczna propaganda. Podczas ostatniej kampanii wyborczej premier Węgier straszył swoich rodaków hordami uchodźców, którzy przewalić się przez ich kraj. To dokładnie ten sam manewr, który kilka miesięcy później w przy okazji wyborów samorządowych próbował zastosować PiS, emitując skrajnie ksenofobiczny spot.
KNF a sprawa węgierska
Ciekawy wątek „węgierski” pojawił się także po wybuchu afery KNF. „Gazeta Wyborcza”, która ujawniła korupcyjną propozycje, jaką Leszek Czarnecki dostał od byłego już szefa komisji, Marka Chrzanowskiego, zwróciła jednocześnie uwagę, że podobny mechanizm szantażowania przedsiębiorców został opisany wcześniej w książce… „Węgry. Anatomia państwa mafijnego”.

Na jej stronach socjolog Bálint Magyar wyjaśniał, jak w państwo Orbana składa wybranym biznesmenom „propozycje nie do odrzucenia”, które dotyczyły przejmowania ich przedsiębiorstw za symboliczne pieniądze.

– Kiedy przejęcie dotyczy węgierskiego właściciela nienależącego do adopcyjnej rodziny politycznej, państwowa machina zastraszania musi posiadać wystarczającą siłę i skuteczne argumenty, by przeprowadzić "take over" – czytamy w książce Magyara.

Opis jako żywo przypomina więc słynny „plan Zdzisława”. Z relacji Chrzanowskiego wynikało przecież, że Zdzisław Sokal, ówczesny prezes Bankowego Funduszu Gwarancyjnego kibicował scenariuszowi upadku Getin Banku. Później bank Czarneckiego miał zostać przejęty za złotówkę przez „jeden z tych dużych banków” i dokapitalizowany dwoma miliardami złotych. Wspólny wróg
Oba rządy mają również słabość do mobilizowania swoich wyborców poprzez wskazywanie im wrogów. Dla Fideszu ucieleśnieniem zła jest miliarder Gyorgy Soros, w Polsce na takiego wyrósł Donald Tusk. Poza konkretnym sprawcą, obie partie mają jednak swoich tajemniczych, międzynarodowych przeciwników. Takich, o jakich opowiadał np. Adam Glapiński, tłumacząc dlaczego nazwa NBP pojawia się tak często w kontekście afery KNF.

No i ta telewizja. O manipulacjach i przemilczeniach TVP wylano już morze atramentu, zerknijmy więc może lepiej na to, co dzieje się obecnie na Węgrzech. Podczas gdy przez stolice maszerują tłumy manifestujących państwowa telewizja serwuje wiadomość o tym, że Zachód nie radzi sobie z terroryzmem a migranci z Bośni dokonują coraz więcej przestępstw. O protestach prezenter nie zająknął się ani słowem.