Loty za złotówkę, a nawet taniej. "Ceny biletów zbyt niskie, aby wyjść na zero"
Linie lotnicze bez pardonu walczą o klienta, sięgając po najprostszą formę reklamy: bilety za symboliczne drobniaki. Rezultaty bywają paradoksalne: część połączeń odbywa się przy niewielkim „obłożeniu” maszyn. Taka polityka jest nie do utrzymania i jedyne, co może przynieść, to fala bankructw.
Osobną kategorią są połączenia na znacznie większe odległości – znalezienie biletów z Europy do USA za równowartość tysiąca złotych też nie jest rzadkością. Takie połączenia były w ofercie np. British Airways czy Finnair. Nie gorsze oferty można spotkać w Azji, Afryce czy Ameryce Południowej.
Łatwo przyszło, łatwo poszło
Na taką politykę cenową decydują się przewoźnicy debiutujący na rynku, którzy próbują ultraniską ceną podciąć pozycję zastanych na rynku rywali – ale też ci doświadczeni przewoźnicy, których stać na to, żeby „wygłodzić” i przeczekać agresywnych nowych konkurentów. Tym drugim udaje się to lepiej, czego skutkiem choćby bankructwo islandzkich tanich linii WOW Air.
Efekty są jednak i takie, że Level część lotów odbywa z raptem kilkudziesięcioma pasażerami na pokładzie. W końcu „łatwo przyszło, łatwo poszło” – część pasażerów, którzy kupują okazję za 1 eurocenta, robi to na zapas, bez poczucia straty, jeśli w terminie wylotu nie dostaną urlopu, albo wypadnie coś ciekawszego.
O zyskach można zapomnieć
– Ceny biletów, proponowane przez linie lotnicze, są o 10-15 proc. zbyt niskie, aby wyjść na zero – cytuje szacunki Boeinga portal fly4free.pl. – Zyski? Można o nich zapomnieć – dodaje. – Zawsze przy wchodzeniu na nowy rynek zakładamy, że w pierwszym roku będziemy ponosić straty, w drugim wyjdziemy na zero, a w trzecim zaczniemy zarabiać – komentuje w rozmowie z portalem szef ds. operacyjnych WizzAir, Diederik Pen.
Kłopot w tym, że są też i rynki, na których cena rzędu centa stała się codziennością. Boeing wskazuje tu na Indie: miejscowi przewoźnicy latają za taką cenę codziennie, mają też pełne pokłady – ale i tak nie zarabiają, i długo jeszcze zarabiać nie będą. Po pierwsze dlatego, że za tanimi przewoźnikami stoją duzi gracze, skłonni dokładać, by „przeczekać” konkurencję. Po drugie, gdy tylko ceny zostaną urealnione, spora część pasażerów może zrezygnować z ich usług.
Innymi słowy, wyścig na promocje jest strategią samobójczą: wcześniej czy później skończy się falą bankructw, a dla tych, którzy przetrwają, rynek wcale nie stanie się Eldorado. Pozostaje się przyglądać temu spektaklowi z nadzieją, że przewoźnicy nie zaczną cięcia kosztów od bezpieczeństwa.