Drzewa znikają z placów i skwerów. Wyjaśniamy, skąd się wzięła polska "betonoza"

Konrad Bagiński
W sieci ciągle pokazywane są nowe zdjęcia polskich miast, dotkniętych plagą betonozy. Chodzi o zamienianie rynków, placów i skwerów w betonowe pustynie bez zieleni, cienia i wody. Gorące i martwe. Wiadomo już, skąd wzięło się to zjawisko.
Podczas rewitalizacji miejskich placów z wielu z nich pozbyto się zieleni. Zjawisko to nazwano "betonozą" Fot. Michał Mutor / Agencja Gazeta
Czym jest betonoza?
Internauci, a za nimi media, wytworzyli pojęcie "betonozy". Dziś staje się ono coraz bardziej popularne, bo nasze miasta wykańcza upał, a wielki plac nie jest w takich warunkach przyjaznym i komfortowym miejscem. Pisało tym już wielu dziennikarzy, nie zastanawiając się jednak nad przyczynami zalewającej nas fali betonu.

Problem polega na tym, że podczas rewitalizacji miejskich placów z wielu z nich pozbyto się zieleni. Widać to zresztą na zdjęciach publikowanych w sieci (nawet po wzięciu poprawki na dobór zdjęć mających potwierdzać pewną tezę).


– Ta sprawa jest dość złożona. Z jednej strony wiadomo, że zieleń w mieście jest bardzo cenna. Dzięki niej panuje odpowiedni mikroklimat, mamy czystsze powietrze, lepszy komfort, cień. Z drugiej strony, place też są potrzebne – mówi w rozmowie z INNPoland.pl Michał Stangel, profesor Politechniki Śląskiej. – Zdjęcia, które oglądamy w internecie to często splot kilku czynników. Może to wynikać z pewnej bezmyślności i krótkowzroczności tych, którzy zlecali te zadania projektowe na zasadzie "najniższa cena to najwyższa ocena". Najprościej jest zaprojektować wybetonowany plac. Problem zresztą nie dotyczy tylko zieleni, ale w ogóle bezrefleksyjnego projektowania przestrzeni publicznej, bez miejsc do siedzenia, bez miejsc zacienionych. Takie rzeczy często były robione po prostu sztampowo – dodaje.

Ekspert zaznacza jednak, że obecnie na zieleń zwraca się coraz większą uwagę.

– Mamy przykłady projektów, które są robione dobrze, często w ramach budżetu partycypacyjnego, z uwzględnieniem potrzeb różnych grup i mikroklimatu oraz zacienienia. Dlatego też wydaje mi się, że trzeba wyważyć te głosy. Bardzo ciekawy jest przykład Włocławka. Już kilka lat temu powstał internetowy mem pokazujący plac miejski przed i po rewitalizacji, on jest przywoływany również dziś. Ale z tego, co pamiętam, władze miasta się zreflektowały i dodały tam więcej zieleni, są fontanny. Naprawiono błąd: władze najpierw zrobiły coś prosto, potem wsłuchały się w głosy mieszkańców – mówi Stangel.

Koszt utrzymania drzew
Zastanawiamy się nad tym, skąd wzięła się plaga betonozy. Okazuje się, że przyczyn jest przynajmniej kilka, ale najważniejszą są pieniądze. Konkretnie zaś dostęp do środków na remont i ich brak na późniejsze utrzymanie. – Zabetonowanie jest tańsze w utrzymaniu. W wielu przypadkach na pewno były to projekty realizowane z dofinansowaniem. Były więc pieniądze na budowę, ale na utrzymanie już nie. Tak się dzieje również w wielu projektach komercyjnych, sam wiele razy proponowałem, by na przykład na parkingu przy centrum handlowym lub lotnisku zaplanować szpaler drzew. Ale to jest droższe w utrzymaniu i inwestorzy woleli na tym oszczędzić. Zieleń trzeba pielęgnować, przycinać, podlewać - a to kosztuje – mówi Michał Stangel.

Plac też jest potrzebny
Z betonozy śmieją się internauci, narzekają na nią turyści i część mieszkańców. Ale jest też spora grupa ludzi, którzy zwracają uwagę na fakt, że place w miastach po prostu są potrzebne. Bez problemu można usłyszeć, że w końcu jest gdzie organizować miejskie imprezy, koncerty, jarmarki i mnóstwo podobnych imprez – od rozrywkowych, przez handlowe aż po religijne. I nie trzeba już iść kawał na stadion do ośrodka sportu na obrzeżach miasta.

– Place miejskie to przestrzenie publiczne wyznaczone ścianami zabudowy lub zwartej zieleni uformowanej specjalnie dla miejsca. Plac to nie trawnik - to piazza, plaza, place - zawsze ubita ziemia. To tradycyjne miejsce zgromadzeń, odpowiednik dziedzińców wewnątrz bloków zabudowy miejskiej. Dla wygody klepisko wykładano kamieniami – mówi nam dr hab. inż. arch. prof. Politechniki Krakowskiej, Małgorzata Mizia.

– Całe miasto jako twór urbanistyczny jest sztucznie ujarzmionym i wydartym naturze obszarem poświęconym człowiekowi. Ten ostatni jest największym ciemiężycielem natury – dodaje prof. Mizia. Przypomina przy tym, by o wspólnych sprawach decydować wspólnie i w odpowiedniej dyskusji.

– Kultura, której wytworem jest zarówno uprawa plantacji jak i obrazy mistrzów, ale i miasto z jego architekturą, tworzy coraz doskonalsze (w naszym zadufanym pojęciu) wynalazki dla komfortu codziennego życia. Miasto – im większe i zasobniejsze – łoży wspólnie z mieszkańcami na coraz gładsze chodniki, bezpieczne pasaże, atrakcyjne wnętrza urbanistyczne skupiające przechodniów-użytkowników dla wspólnotowej integracji – mówi prof. Mizia.

– Każda forma integracji ma swoje potrzeby i standardy. Stąd miejski reprezentacyjny główny rynek, plac solny dla handlu i mniejszych atrakcji, place dla oddechu między ciasną zabudową, ze skwerami zieleni, z niepowtarzalnym wystrojem stosownie dla miejsca i funkcji. Duże miasto ma ich wiele, małe tylko jeden rynek. Wszystko na miarę mieszkańców – przypomina.

Zielono-błękitna infrastruktura
Z kolei Michał Stangel zwraca uwagę na fakt, że obecne trendy w architekturze stawiają jednak na zieleń i wodę.

– Warto postrzegać miasto jako całość, pod względem estetyki, ale i infrastruktury. Zwraca się coraz częściej uwagę na tzw. zielono-błękitną infrastrukturę. Chodzi o rośliny oraz obieg wody i małą retencję. To system, który działa ekologicznie, służy ludziom i klimatowi – mówi nam.

Jako przykład podaje nam działania fundacji i stowarzyszeń pomagających miastom, ale i spółdzielniom mieszkaniowym czy domom jednorodzinnym w zakładaniu tzw. ogrodów deszczowych. To prosta, banalna wręcz konstrukcja, która wchłania deszczówkę a następnie powoli oddaje ją do gruntu.