"Postarzałam się o 5 lat w ciągu roku". Skończyła Harvard, wróciła ze świetnym pomysłem na biznes

Konrad Siwik
Czasami w życiu trzeba wybrać – pójść w lewo czy w prawo. Przed taką decyzją stanęła Ola, ale postanowiła wyjść z siebie, stanąć obok i podążyć w obu kierunkach. Jak się okazało, wyszło jej to na dobre. Dziś jest matką z dyplomem z Harvardu i właśnie startuje z nowym projektem, który skupia się na małych dzieciach.
Ola uzyskała dyplom jednej z najlepszych szkół na świecie. Wychowanie małego dziecka nie przeszkodziło jej w realizacji celu. Po powrocie do Polski postanowiła stworzyć miejsce, które pomoże innym rodzicom w wychowywaniu ich pociech. Fot. Ola Kozera
Jak wyglądał dzień, w którym dowiedziałaś się o dostaniu na Harvard?

Pamiętam, że tego dnia byłam w Indiach na kursie jogi. Rano dowiedziałam się, że jestem w ciąży, a wieczorem przyszedł e-mail, że dostałam się na Harvard. Duża doza medytacji i jogi pozwoliła mi przyjąć obie wiadomości ze względnym spokojem.

Studia miałam zacząć we wrześniu, lecz z moich szybkich kalkulacji wynikało, że to będzie mniej więcej dwa miesiące przed datą porodu. Szybko okazało się, że mogę przesunąć studia o rok, co dało mi więcej czasu na przygotowania. Doświadczenie macierzyństwa na pewno ukierunkowało moje zainteresowania akademickie.


Co czułaś przed wyjazdem?

Wyjechałam z dzieckiem i mężem, którym stał się niedługo przed wyjazdem. Nie mieściło mi się w głowie, jak mało czasu można mieć, podporządkowując się tej małej istocie w stu procentach. A studia na Harvardzie to też nie jest pikuś. To był jeden z najbardziej intensywnych okresów mojego życia.
Na studia wyjechała także z mężem, z którym razem wychowują synka.Fot. Ola Kozera


Na szczęście miałam trochę więcej czasu niż standardowo na przygotowanie do studiów. Miałam również doświadczenie w studiowaniu na zagranicznych uczelniach i w doradzaniu innym, jak na takie studia się dostać. Założyłam i przez kilka lat prowadziłam Elab Education Laboratory — firmę wysyłającą polskich uczniów na studia za granicę. Natomiast studia z dzieckiem i to na Harvardzie, to coś zupełnie nowego.

Jak odnajdywałaś się w roli matki będąc na Harvardzie?

Kiedy wyleciałam do Stanów, przestałam karmić piersią. Nie było łatwo – jesteśmy na diecie roślinnej, a żłobek nie oferował odpowiedniego jedzenia, więc musiałam rano przygotowywać wegańskie przekąski dla mojego dziecka. Później, zazwyczaj mąż odwoził je do żłobka, który był bardzo, bardzo drogi. Rzeczywiście to jest jeden z punktów, który stoi na przeszkodzie wszystkim matkom, które chciałyby studiować za granicą. Koszt to 2,5 tys. dol. miesięcznie.

Zgaduję, że pieniądze miałaś dzięki swojemu biznesowi?

Zawsze byłam przez rodziców kierunkowana na przedsiębiorczość. Gdy studiowałam w Londynie, zastanawiałam się, jak tę przedsiębiorczość w trakcie studiów mogę pielęgnować. Założyłam organizację, która pomagała Polakom doświadczyć tego, co ja doświadczyłam w Londynie. Otworzyć się na świat. Dla mnie było to przesunięcie się granicy tego, co jest możliwe w życiu zawodowym.

Skąd w ogóle pomysł na taką działalność?

Początki firmy to organizacja Students for students – inicjatywa mojej przyjaciółki i moja. Studentek, które chciały pomóc naszym troszkę młodszym znajomym zrobić ten sam krok. Przez cztery lata była to dorywcza praca, która dawała nam pieniądze na wakacje.

Z czasem stałyśmy się reprezentantem uczelni zagranicznych w Polsce. Filtrowałyśmy uczelnie, które uważałyśmy za najlepsze nie tylko pod kątem akademickim, ale też pod kątem klubów, organizacji studenckich, kampusów itp. Elab do tej pory reprezentuje rzetelne i sprawdzone uczelnie z Wielkiej Brytanii.

Był jakiś moment przełomowy?

Gdy zaczęłyśmy wchodzić w ten temat, okazało się, że uczelni w Wielkiej Brytanii, które szukają takich przedstawicieli, jest sporo. Jednocześnie zaczęłyśmy organizować warsztaty i intensywne kursy przygotowujące na najlepsze uczelnie.

Po kilku miesiącach pracy w konsultingu w Londynie zdecydowałam się wrócić do Warszawy i prowadzić własną firmę. Dzięki decyzji, że robimy to na pełen etat, Elab Education Laboratory się rozwinął. Dziś, poza Warszawą jest jeszcze biuro w Mediolanie i Londynie. Od tego czasu na studia za granicę wyjechało dzięki nam około 3,5 tysiąca uczniów.

Ten biznes pomógł też tobie utrzymać się na studiach.

Sprzedałam wcześniej udziały w firmie, także miałam pieniądze ze swojej działalności biznesowej. Niestety nie dostałam żadnych zniżek czy stypendiów. Uważam, że to mit, że za granicą każdy, kto chce, może dostać pieniądze. Na Harvardzie to jest wyzwanie. Musiałam podać, ile zarabiam, ile zarabia mój mąż i się nie zakwalifikowaliśmy.

Opowiedz coś więcej o Harvardzie.

Harvard jest uczelnią, która składa się z 13 niezależnych szkół – prawo, medycyna, szkoła rządowa. Szkoła edukacji — na której studiowałam — jest jedną z nich. Każda szkoła ma swój oddzielny budżet, marketing, program nauczania, budynek. Można się zapisywać na przedmioty w tych szkołach i wybierać sobie kierunki.

Z tego co wiem, magistra zrobiłaś w rok. Jak temu podołałaś?

Na mojej specjalizacji roczne magisterium było rzeczywiście bardzo intensywne. Nie mogłam sobie pozwolić na dwuletni pobyt bez pracy ani na pożyczkę z banku. Amerykanie zazwyczaj w taki sposób finansują dwuletnie studia. Spędzony tam czas był dla mnie jak praca. Wychodziłam na uczelnię rano i wracałam wieczorem. Starałam się być w domu zaraz po tym, gdy Maciek odebrał dziecko ze żłobka, czyli koło czwartej, piątej.

Nieprzespane noce to kolejna rzecz. Myślę, że postarzałam się fizycznie o jakieś 5 lat w ciągu roku. Na Harvardzie jest dużo czytania, około 300 stron tygodniowo. Trzeba cały czas czytać, być na bieżąco, do tego uczestniczyć w wykładach, robić projekty.

Co oprócz zajęć gwarantuje uczelnia?

Wydarzeń i możliwości socjalizacji jest bardzo dużo. To nie tylko imprezy, ale np. wykłady o bieżących konfliktach politycznych, o szamanizmie czy o ZEN. Od odżywiania przez pielęgnację ciała po psycho-astrofizykę, czy dyskusje o władzy. Praktycznie codziennie w szkole rządowej są spotkania z liderami różnych państw, prawnikami, aktorami. Ja niestety musiałam z tego w dużej mierze zrezygnować.

Na rzecz rodziny?

To jest koszt, który musiałam ponieść. Jadąc z rodziną, nie chciałam mojego męża zostawiać cały czas samego. Zdecydowaliśmy się spędzać popołudnia na placu zabaw, a weekendy nad morzem. Mogłabym pojechać na Harvard jeszcze raz i spędzić intensywny rok w ogóle bez żadnych przedmiotów, które były tak pracochłonne. Z oferty, która jest tam dostępna, skorzystałam w 10 proc. Albo i mniej.
Ola większość wolnego czasu poświęcała synkowi.Fot. Ola Kozera


Ale gdybyś mogła, to byś to powtórzyła.

Chciałabym kiedyś zrobić jeszcze magistra w szkole rządowej.

Skąd u ciebie takie ambicje?

Nie jestem osobą, która teraz szuka punktu do CV. Wiedziałam też, że nie szukam pracy. Dla mnie każde kolejne studia to praca nad sobą. To była olbrzymia inspiracja. Burzenie stereotypów na temat świata, wejście głębiej w pracę nad samą sobą, nad tym, jakie schematy, jakie struktury społeczne kierują moim życiem. Nauczyłam się rozpoznawać te struktury i przede wszystkim odnalazłam swoją drogę służby.

To jest to, czego nas głównie uczono. Żeby zdawać sobie sprawę z tego, jak ogromnym przywilejem jest bycie wśród tych mądrych i wspaniałych ludzi – profesorów, którzy nas codziennie inspirowali.

Nie wolno nam wykorzystać studiów na Harvardzie tylko i wyłącznie po to, żeby stać się bogatym pracownikiem korporacji. Zachęcano nas, by się zastanowić, jaki problem społeczny jest tym, który leży nam na sercu i wykorzystać zdobytą wiedzę i umiejętności do służby na rzecz rozwiązywania tego problemu.

Twoja służba to pomoc w rozwoju dzieci. To prawa, że pierwsze lata życia decydują, kim będą?

Przez pierwsze trzy lata życia dziecka mózg formuje się najintensywniej. Nie chodzi o to, kim będzie, a jakie ma predyspozycje czy cechy charakteru. Czy będzie na przykład empatyczne? To zależy od stymulacji. Pierwsze trzy lata dziecka mogą o tym zadecydować. To jest rzeczywiście najbardziej wrażliwy dla mózgu okres.

Co jeśli nie zagwarantujemy mu odpowiednich warunków?

Pytasz, co się dzieje w przypadku mocnej deprywacji, czyli jeżeli dziecko do trzeciego roku życia zostanie pozbawione miłości, szacunku, zostanie pozbawione umiejętności i możliwości wyrażania swoich emocji, zostanie pozbawione możliwości podążania za swoimi zainteresowaniami.

Jeżeli będzie to bardzo traumatyczne doświadczenie – wojna, rozwód rodziców, kłótnie w domu, przemoc – wpłynie to na jego całe jego życie. Może nadal być wybitne w jakiejś dziedzinie, ale nie będzie sobie radzić z emocjami. Właściwe predyspozycje możemy w nim zakorzenić do 3 roku życia.

I wy to będziecie robić w swoich wioskach.

Wioski już działają. Nie chcemy być taką akademią liderów. Ja jestem bardzo daleko od pchania ludzi na drogę sukcesu. Jako matce najbardziej zależy na tym, żeby moje dziecko było szczęśliwe, z tym, jakie jest i kim chce zostać. I chciałabym to komunikować rodzicom, że nie pchamy dzieci, żeby były lepsze, niż są, żeby się uczyły więcej, niż mogą.
Wioski to miejsca inne niż przeciętne żłobki. Stawiają na wychowanie emocjonalne dziecka i nauczenie go więzi ze światem.Fot. Ola Kozera


Prawdopodobnie będą lepsze i będą się chętnie uczyć, ale to, na czym najbardziej nam zależy, to żeby dzieci były ciekawe świata. Żeby kochały świat. Żeby bez nienawiści nawiązywały z nim relacje. Żeby były wolne i szanowane od momentu narodzin.

Jak chcecie to osiągnąć?

Nasi pedagodzy to bardziej przewodnicy, a nie nauczyciele mówiący do dzieci z góry. Obserwują, przygotowują prowokacje i patrzą, jak dziecko wchodzi w relację z otaczającym go światem.

Obserwując dziecko, zastanawiają się w jaki sposób przygotować następne prowokacje, żeby podążać w tym samym kierunku co ono. Słuchają, jakie zdania dzieci wymieniają między sobą. Niemożliwe w naszej pedagogice jest przygotowanie planu zajęć albo kart pracy.

Nie mamy też jakichś sztucznych tematów. Bardziej jest to praca z materiałem, wodą, gliną, klejem, czy muzyką. Skupiamy się na kreatywności i myślę, że jest to cecha, która w XXI wieku będzie najbardziej pomagać ludziom w życiu. Chcemy, by dzieci w wioskach wykształcały w sobie więcej empatii i ciekawości świata.

W czym wioski są lepsze od przeciętnych żłobków czy przedszkoli?

To pedagogika, która pozwala dziecku na bycie człowiekiem. Bardzo często mamy wymagania wobec dzieci, żeby były bardziej ogarnięte niż my. To jest absurdem, bo mają niewystarczająco wykształcony mózg, żeby kontrolować swoje emocje.

My pozwalamy sobie na trudny dzień, na bycie opryskliwym, smutnym, czy płaczącym, a oczekujemy, że dziecko będzie zawsze uśmiechnięte i niemarudzące. W naszych wioskach pozwalamy istnieć takim emocjom jak smutek, złość, zawód. Uczymy dzieci nazywać emocje i uczymy je samoregulacji przez „uważność”.

Czemu akurat "wioski"?

Bardzo ważnym elementem w naszej pedagogice jest wspólnota. Stąd zresztą wioski w nazwie. Jest takie angielskie przysłowie „It takes a village to raise a child”. Czyli potrzeba całej wioski, by wychować dziecko. Chcemy, by wokół wiosek powstawały społeczności.

To nie są żłobki na 50 dzieci. To są malutkie miejsca dla 8 do 20 dzieci. Chcemy na nowo budować społeczności sąsiedzkie. Rodzice będą nam pomagać w wystroju sali, będą mieli kręgi rodzicielskie, w których będą mogli porozmawiać. Chcemy tę współpracę zacieśniać, podążając za ustaleniami współczesnej pedagogiki.