PiS wygrał, a świat się nie skończył. Ale teraz partia się namęczy, by to wszystko sfinansować

Konrad Bagiński
Giełda działa, spadków nie ma. Kursy walut są stabilne, tąpnięcia złotego nie było. Pozostają stare problemy i (jak na razie) nie ma nowych sposobów ich rozwiązania. PiS naobiecywał wiele i będzie musiał się natrudzić, by spełnić przedwyborcze zapowiedzi. Co nas czeka w sferze ekonomii i gospodarki?
Kaczyński już wie, że wygrał. Co to oznacza dla gospodarki? Fot. Roman Bosiacki / Agencja Gazeta
Rynki finansowe na wygraną PiS zareagowały bardzo spokojnie. Trudno zresztą było się spodziewać jakichś tąpnięć - w końcu w polityce zmienia się niewiele. Tyle wiemy po przeliczeniu znacznej części głosów rodaków. Czego możemy się spodziewać przez najbliższe 4 lata?

Nadchodzi kryzys
Większość ekonomistów przestrzega przed nadciągającym okresem dekoniunktury. Do tej pory sytuacja gospodarcza była dla partii Kaczyńskiego nad wyraz łaskawa. Wskaźniki rosną, podatki spływają do budżetu szeroką rzeką. Łyżką dziegciu jest odczuwany przez Polaków wzrost cen. Co prawda oficjalna inflacja nie rośnie, ale mocno w górę poszły ceny żywności - czyli produktów, które kupujemy najczęściej.


Objawy spowolnienia widać już w Niemczech i nie jest to dla Polski dobra wiadomość. PKB naszego kraju oscyluje wokół 593 miliardów dolarów, Niemcy wykręcają kosmiczne wręcz 4 biliony dolarów. To 7 razy więcej, niż my. Dlatego nawet niewielkie zawirowanie u naszych zachodnich sąsiadów może u nas oznaczać burzę wysysającą pieniądze z budżetu i gospodarki. W efekcie stracić może polska waluta, a podatki znowu będą musiały być podniesione.

Kaczyński wydaje się tym nie przejmować - i to jest poważny błąd. Problemem największym jest tu omnipotencja Kaczyńskiego, który gospodarki nie rozumie, a ekonomię lekceważy. W tych kwestiach ufa prawdopodobnie Morawieckiemu, karmiącego go wybranymi danymi, pokazującymi, że w Polsce żyje się świetnie.

Kryzys może oczywiście nie nadejść lub nas ominąć, ale nie stanie się to dlatego, że Kaczyński zarządził, iż kryzysu nie będzie. Może też przyjść o wiele potężniejszy niż wszyscy się spodziewają, a wtedy będziemy mieli poważny problem. Nawet dwa: jednym będzie samo spowolnienie, drugim brak planu na zminimalizowanie jego skutków.

Inwestycje leżą
Premier Morawiecki już dawno temu zapowiadał, że poziom inwestycji w Polsce powinien sięgnąć 25 proc. PKB. W jego wykonaniu jest to kompletnie nierealne, bo ten wskaźnik pod rządami PiS spada. W poziomie inwestycji określa się relację nakładów inwestycyjnych do PKB gospodarki, liczone są np. inwestycje budowlane, wydatki na badania i rozwój, infrastrukturę służby zdrowia etc. Stopa inwestycji oscyluje wokół kilkunastu procent i zapewnienia Morawieckiego wcale jej nie podnoszą. Na dodatek ten wskaźnik jest w Polsce najniższy od 20 lat!

Jednocześnie można przypuszczać, że nowy-stary rząd z przyjemnością wpuści kilka czy kilkanaście miliardów złotych w swoje ulubione inwestycje. Niestety wiadomo, że będą one deficytowe. Chodzi o takie kurioza, jak przekop Mierzei Wiślanej, który z "taniego" projektu za 880 mln zł stał się sporą robotą za ok. 2 miliardy. Jeśli z podobną dezynwolturą oszacowano koszty budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego (dawniej zwanego lotniskiem w Baranowie), to wydamy na nie nieco więcej, niż obiecane 75 miliardów...

Kolejną sprawą ma być nowa tama na Wiśle za 2 miliardy oraz kilkadziesiąt innych inwestycji grodzących rzeki. No i nowy węglowy blok w ostrołęckiej elektrowni – a tej inwestycji nie chce kredytować żaden bank. Pojawiły się więc plany, by zmusić państwowe banki do wyrzucenia pieniędzy na ten blok. Wyrzucenia, bo wiadomo, że nie da się na nim zarobić i od początku będzie deficytowy.

Oszczędności kontra konsumpcja
Stara zasada mówi, że pieniądze odkłada się wtedy, gdy wszystko idzie dobrze. A jak przychodzi kryzys, to się je wydaje. U nas wszystko stoi na głowie, bo podczas obecnego okresu, dobrego dla gospodarki, rząd pompuje pieniądze w konsumpcję. Jeśli nadejdą problemy, nie będzie już czego wydawać.

Nie są to jednak problemy nowe i ktoś w rządzie musi sobie z nich zdawać sprawę. Pozostaje mieć nadzieję, że na reakcję nie będzie za późno.