Szumią jodły na gór szczycie. Wydajemy miliardy na to, żeby pobyć w ciszy

Konrad Bagiński
Siedzę w biurze. Z telewizora w holu dobiega jakaś irytująca muzyczka. Czuję się jakbym cały dzień jeździł windą w biurowcu. Z kolei z telewizora w naszym open space cały dzień płyną newsy. Co chwila Morawiecki, Kaczyński, Sasin i Tusk. Nie da się tego wytrzymać. Zakładam więc słuchawki i słucham muzyki. Ale marzę o ciszy. Ile jestem w stanie za nią zapłacić?
Dwie najpopularniejsze aplikacje do medytacji zarabiają łącznie 100 mln dolarów rocznie. Foto: Binja69 / Pixabay.com
W domu jest lepiej, ale przez większość czasu słucham gaworzenia bobasa. Kocham go nad życie, ale nie zazdroszczę żonie, która zajmuje się nim przez cały dzień. Mieszkanie w bloku też nie jest odseparowane od dźwięków. Jeden sąsiad wydaje się schodzić na gruźlicę, drugi ma problemy z prostatą, dziecko trzecich uwielbia się awanturować. Rano uszy atakuje śmieciarka, po nich jakiś człowiek z dmuchawą do liści. Zaraz, nie miały być zakazane?

Światło i dźwięk są wrogami naszego odpoczynku. W mieście nigdy nie jest naprawdę ciemno, nigdy nie jest zupełnie cicho. Chyba, że mieszka się w kartonie w piwnicy bez okien. Aplikacja do mierzenia jakości snu pokazuje, że “sen mógłby być lepszy”.


Kilka lat temu pracowałem w korporacji. Było ciężko, ale nie narzekałem. Pewnego dnia organizowaliśmy wyjazdową konferencję, po której mogłem się wyspać. Obudziłem się rano, ciężko przerażony. Szybko doszedłem do wniosku, że winna była... cisza. Hotel stał na całkowitym wygwizdowie, pośrodku wielkiego pola. Mimo szeroko otwartych okien nie dochodziły mnie żadne dźwięki. To był dla organizmu szok.

To problem milionów ludzi na całym świecie. Dziś nie da się, jak jeszcze w latach 80. czy 90. odbębnić 8 godzin w zakładzie pracy, wrócić do domu, po drodze wyskakując na kufel piwa albo drinka. Bez przerwy coś wibruje, piszczy, dzwoni. A i dojazdy do pracy nie są tak przyjemne, jak kiedyś.

Nic dziwnego, że tzw. cywilizowana ludzkość szuka sposobów na odpoczynek. To pachnie absurdem, bo z jednej strony chcemy mieć coraz więcej inteligentnych urządzeń, które powiadomią nas o różnych sprawach. O wojnie w kolejnym kraju, o tym, że piłkarze zjedli śniadanie, że znajomi wyjechali na Bali i publikują w mediach społecznościowych kolejne serie irytujących słitfoci.
W Stanach Zjednoczonych jest około 2450 ośrodków medytacyjnych. Generują przychody w wysokości 659 milionów dolarów.Foto: Binja69 / Pixabay
Z drugiej strony desperacko szukamy metod wyciszenia się. I coraz częściej znajdujemy je w technologii. Hitem ostatnich lat są przecież słuchawki z redukcją szumów. Z jednej strony możemy słuchać muzyki bez dochodzących z zewnątrz zakłóceń, ale wiele osób lubi sobie przez jakiś czas posłuchać... ciszy. Skutecznie tłumią dźwięki świata zewnętrznego.

Druga sprawa to medytacja, którą usiłuje uskuteczniać coraz większa grupa ludzi. A skoro odbiorców jest wielu, to i pieniądze są niezłe. Najpopularniejsze aplikacje pomagające w medytacji mają już dziesiątki milionów pobrań. I za większość z nich trzeba zapłacić.

Dwie największe aplikacje do medytacji, Headspace i Calm, każdego roku zarabiają ponad 50 milionów dolarów rocznie dzięki usługom subskrypcji z medytacją z przewodnikiem. Co ciekawe, medytacja – tak ostatnio modna – tak naprawdę nie wymaga absolutnie niczego. No, może nam się przydać budzik albo timer, czyli coś, co ma każdy telefon komórkowy, nawet nie smartfon. Ewentualnie poduszka pod pupę.

Skąd szał na medytację?
Sama medytacja, zwana jest na zachodzie “mindfulness”, u nas tłumaczy się to jako trening uważności. Wbrew pozorom z uważnością nie ma wiele wspólnego, bo chodzi raczej o to, żeby przestać myśleć. Nie skupiać się na tym, co zrobić na obiad, na asapach, fakapach i kejpiajach, tylko maksymalnie się wyluzować, wejść w siebie.

Wszystko oczywiście zaczęło się do dalekowschodnich mnichów, którzy praktykowali i praktykują medytację. Na Zachodzie mindfulness pojawił się wraz z grupami emigrantów zarobkowych. Za czasów ludzi-kwiatów nastąpiła prawdziwa moda na egzotykę i odmienne stany świadomości. Po latach medytacja przeżywa rozkwit. Praktykują ją prezesi, menedżerowie, studenci – w zasadzie znana jest we wszystkich grupach społecznych i zawodowych.

W internecie jest mnóstwo porad na temat sposobów zarabiania więcej i redukowania stresu. Oba trendy oczywiście się łączą, ignorując fakt, że buddyści raczej nie mają musu zdobywania kolejnych walizek pieniędzy, woląc żyć dobrze a nie na bogato.

Mnóstwo osób i firm dostrzegło, że na medytacji można świetnie zarobić. Silne ruchy marketingowe sprawiły, że obecnie medytuje ponad 9,3 miliona Amerykanów.

Pierwsze świątynie buddyjskie powstały w USA jeszcze w latach 50. XIX wieku. Ale dopiero ponad 100 lat później medytacja trafiła pod lupę naukowców. Człowiekiem odpowiedzialnym za tę zmianę w postrzeganiu i przesyłaniu wiadomości jest Jon Kabat-Zinn. W 1979 r. Kabat-Zinn wprowadził na University of Massachusetts kurs redukcji stresu opartego na medytacji. Kurs miał pomóc osobom z nowotworami i innymi przewlekłymi chorobami w radzeniu sobie z fizycznym i psychicznym obciążeniem ich dolegliwości.

Co ciekawe, nauka potwierdziła, że medytacja faktycznie pomaga w walce ze stresem, często depresją a także podwyższa zdolności poznawcze. Ale naukowcy nie byli w stanie zrobić nic więcej – nie ulepszyli tego, co buddyjscy mnisi i przedstawiciele innych religii praktykowali od kilku tysięcy lat. Po prostu potwierdzili, że to działa.

Sprzedajemy spokój
W rzeczywistości, zamiast zmniejszać stres, współczesna “uważność” stała się sposobem na przyjęcie go jeszcze więcej. A kiedy mindfulness przekształciło się w narzędzie produktywności, okazało się cenne tylko w takim stopniu, w jakim pozwala ludziom radzić sobie ze stresem, pracować dłużej, podejmować lepsze decyzje i zarabiać więcej pieniędzy.
W USA najczęściej medytują białe kobiety w średnim wieku, z wyższym wykształceniem, mieszkające w zachodniej części kraju.Designed by yanalya / Freepik
Ostatnio Marketdata Enterprises Inc., niezależny instytut badawczy opublikował raport o amerykańskim rynku mindfulness.

Według dyrektora ds. Badań, Johna LaRosy, „Medytacja staje się coraz bardziej popularna w Ameryce, a popularność takich ekspertów jak Deepak Chopra i Eckhart Tolle.

– Studia medytacji pojawiają się coraz częściej w dużych miastach, a zajęcia medytacyjne są coraz częściej oferowane w miejscach pracy i kampusach uniwersyteckich w celu zwalczania rosnącego poziomu stresu społecznego oraz podnoszenia produktywności i morale pracowników. W ubiegłym roku 22% pracodawców miało oferować szkolenia z zakresu uważności – mówi.

Rynek medytacji w USA oszacowano na 1,21 mld dolarów. Dane rynkowe prognozują średni roczny wzrost na poziomie 11,4 proc., do 2,08 mld dol. do 2022 r. Najczęściej medytują białe kobiety w średnim wieku, z wyższym wykształceniem, mieszkające w zachodniej części kraju.

W Stanach Zjednoczonych jest około 2450 ośrodków medytacyjnych. Generują przychody w wysokości 659 milionów dolarów. Centra te ściśle współpracują ze studiami jogi (które zyskały na popularności w ostatnich latach).

Badania biznesowe Marketdata ujawniają, że 369 amerykańskich centrów medytacyjnych jest prowadzonych przez trzy organizacje: Kadampa Centers, Transcendental Meditation ™ i Shambhala Centers. Książki medytacyjne, płyty CD, DVD, czasopisma stanowią segment rynku o wartości 112 milionów dolarów.

Na rynku jest teraz co najmniej 1000 aplikacji do medytacji na smartfony. Wiodącą firmą na tym rynku jest Headspace. Aplikacje do medytacji, strony internetowe i kursy online generują ponad 100 milionów dolarów rocznie. Kolejne kilkadziesiąt milionów Amerykanie zostawiają w ośrodkach medytacji.

– W ciągu ostatnich 20 lat medytacja i programy oparte na uważności stały się coraz ważniejsze dla ludzi Zachodu. Lekarze promują medytację nie dlatego, że uważają ją za modną lub fajną, ale dlatego, że badania naukowe zaczynają pokazywać, że to działa, szczególnie w stanach związanych ze stresem – mówi LaRosa.