Certyfikowanym olejem palmowym sami mydlimy sobie oczy. Ekobzdury to kupowanie czystego sumienia
Certyfikowany olej palmowy, woreczki z organicznej bawełny zamiast plastikowych zrywek, bio oznaczenia na produktach – firmy celnie zwietrzyły popyt na ekologiczny trend, który porusza serca osób chcących zadbać o klimat. Wabieni zapewnieniami troski o środowisko, kupujemy i konsumujemy. Uspokajamy sumienie - wybierając produkty „organiczne” czy „ekologiczne” lub wykluczając ze swojego życia plastik, przekonujemy samych siebie, że przyczyniamy się do poprawy stanu naszej planety. Otóż nie drodzy Państwo i trzeba wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy.
Olej palmowy to najbardziej popularny i najtańszy tłuszcz roślinny na świecie. Niestety jego "popularność" jest opłakana dla środowiska naturalnego. Dlaczego? Ponieważ gdy plantatorom zabraknie miejsca na uprawę palmy olejowej, karczują tropikalne lasy, zaś tempo wycinki jest zatrważające. Szacuje się, że przy obecnej skali produkcji oleju palmowego w 2022 roku zostanie zniszczonych 98 proc. naturalnych lasów Sumatry i Borneo.
Zła sława tłuszczu z palmy popycha do działań producentów, chcących uchodzić za przyjaznych środowisku, by dostać się do kieszeni klientów. Przestawiają się na „dobry” olej palmowy, czyli certyfikowany, powstający z palm uprawianych na nieużytkach rolnych. Do jego produkcji nie wycina się lasów tropikalnych ani nie osusza torfowisk. Korzystaniem z ekologicznego oleju palmowego chwalą się międzynarodowe koncerny.
Działania trudno nie nazwać szczytnym. W końcu lepiej korzystać z oleju palmowego ze zrównoważonej uprawy niż z takiego, którego produkcja wymaga karczowania dżungli i skazania na śmierć setki dzikich istot, takich jak orangutany. Inna sprawa, że nie mamy dość przestrzeni na świecie, nie ryzykując eksmisji części populacji, by przestawić się całkowicie na certyfikowany olej palmowy, więc to kropla w morzu potrzeb. Jednak "bio uprawa" to tylko odsuwanie problemu. Jego centrum wcale nie leży w sposobach orki olejowca gwinejskiego, a w nienasyconej potrzebie pochodzącego zeń tłuszczu.
Sami mydlimy sobie oczy
Popatrzmy na dane spożycia oleju palmowego w Polsce. Jak wyliczają eksperci WWF, od 2004 roku spożycie tłuszczu z palmy wzrosło w naszym kraju o 150 proc. Średnia roczna konsumpcja w przeliczeniu na jednostkę PKB w 2017 roku dla Polski wynosiła zawrotne 711 kg (w UE 381 kg). Olej palmowy jest najczęściej wytwarzanym i spożywanym olejem roślinnym na świecie. Zapotrzebowanie na ten surowiec jest niczym czarna dziura, która chłonie, chłonie i chłonie, nie biorąc żadnych jeńców.
Bio certyfikaty na produktach koncernów, które od lat skutecznie pompują konsumpcję, są z jednej strony bazującą na emocjach zagrywką sprzedażową, z drugiej - wygodnym narzędziem, którym my sami - klienci - mydlimy sobie oczy, kupujemy spokój sumienia. Koniec końców i tak chodzi o to, byśmy te produkty kupili - tylko z odrobinę czystszym sumieniem. Oszukiwalibyśmy siebie, gdybyśmy sądzili, że jesteśmy w tym procesie biernymi naiwniakami. Z rozkoszą pozwalamy mamić i przekonywać, że ciastko lub szampon z certyfikowanym olejem palmowym "ratuje" naszą planetę.
Antyplastikowy szał
Co rusz w mediach społecznościowych kolejny znajomy chwali się zakupem materiałowych siatek na ziemniaki, bambusowych widelców na grilla, nowego, wielorazowego termosu na wodę czy papierowych słomek - byle tylko odżegnać się od tego złego, diabelskiego plastiku, który zalega w oceanach.
Brzmi jak spełnienie snów każdego ekologa? Niezupełnie. Aby wyprodukować nowe rzeczy, które właśnie nabyliśmy, trzeba było zużyć mnóstwo surowców i wody. Jak wykazało duńskie ministerstwo zdrowia, plastikowy woreczek z polietylenu niskiej gęstości (LDPE) użyty więcej niż raz, a następnie spalony, jest najmniej szkodliwą opcją dla środowiska. Aby bawełniana siatka osiągnęła taki status nieszkodliwości, musi zostać użyta dziesiątki tysięcy razy.
Nawet kupując nowe, nieplastikowe i pozornie dobre dla środowiska rzeczy, w rzeczywistości ulegamy kolejnej modzie, kreowanej przez firmy chcące na nas zwyczajnie, po ludzku zarobić. Wystarczy, żebyśmy raz czy drugi nie wzięli ze sobą do sklepu bawełnianych woreczków na zakupy, a zanim się spostrzeżemy, znów zaczniemy sięgać po jednorazowe foliówki, które po powrocie ze sklepu natychmiast lądują w koszu.
Raz jeszcze zerknijmy w dane. Rocznie przeciętny Polak zużywa 490 plastikowych foliówek, w tym samym czasie typowy Duńczyk zalewie 4. Co nas, Polaków, powstrzymuje przed użyciem ich kolejny raz?
To kompulsywne kupowanie jest problemem
Obrażanie się na plastik czy niecertyfikowany olej palmowy i nabieranie się na marketingową ekościemę, produkowaną przez koncerny, nie rozwiąże problemów środowiskowych naszej planety. Tak samo, jak kompulsywne kupowanie woreczków i toreb z organicznej bawełny czy produktów z certyfikatem "bio".
Proponuję nam wszystkim pewne ćwiczenie - skupmy się na tym, jak dużo konsumujemy. Ile jedzenia wyrzucamy w miesiącu? Ile kupujemy nowych ubrań? Ile chińskiej tandety zamawiamy portalach, która potem zalega kurzem? Ile niewykorzystanych płynów do mycia ciała czy szamponów wyrzucamy do kosza, bo znudził nam się ich zapach? Ile razy sięgamy po ciastka z olejem palmowym, nawet tym certyfikowanym, choć równie dobrze moglibyśmy zjeść nasze lokalne, zdrowsze jabłko?
Blisko 40 proc. Polaków przyznaje, że kupuje więcej niż potrzebuje, jak wynika z raportu „Konsumenci a gospodarka obiegu zamkniętego”. O nich wiemy. A co z resztą, która się nie przyznaje do nadmiernej konsumpcji lub nawet nie zdaje sobie z niej sprawy?
To nie plastik czy olej palmowy są naszymi wrogami, tylko nasza zachłanna, nieokiełznana konsumpcja. Zamiana plastiku na papier czy bawełnę, zrezygnowanie z oleju palmowego z nieekologicznej uprawy czy kupowanie odzieży używanej zamiast nowej wcale nie zrobi z nas obrońców planety, jeśli nie zmniejszymy konsumpcji i wciąż będziemy wyrzucać jedzenie do kosza, kilka razy w miesiącu kupować sobie ubrania i ładować kieszenie koncernom, żerującym na naszej ekologicznej naiwności.