Szykujcie bilety autobusowe. Od kwietnia z ulic może zniknąć nawet co drugi Uber
Przepisy "lex Uber" nałożyły na kierowców takich usług jak Uber czy Bolt obowiązek posiadania licencji taksówkarskich. W praktyce jednak mają oni spory problem z otrzymaniem tychże – wszystko przez brak jednego rozporządzenia. Z tego powodu od kwietnia z ulic polskich miast może zniknąć nawet połowa kierowców.
Sęk w tym, że ustawa ten obowiązek... zniosła. Jak czytamy w "Rzeczpospolitej", Ministerstwo Finansów po prostu nie wyrobiło się z przygotowaniem na czas odpowiedniego rozporządzenia.
Paraliż dużych miast
Choć lex Uber pozwala więc rozliczać opłatę za przewóz na podstawie aplikacji mobilnej, to przepisy pozostają martwe. Odpowiednie rozporządzenie zacznie obowiązywać najwcześniej w lipcu – co oznacza kilka miesięcy ogromnych problemów komunikacyjnych w dużych polskich miastach.W samej Warszawie, gdzie przewozy przez aplikację stanowią niemal połowę rynku, z dnia na dzień może zabraknąć ok. 10 tys. kierowców. Standardem może stać się oczekiwanie na samochód nawet 25 minut.
Nie tylko licencje
Problem związany z obowiązkiem posiadania taksometru to żadna niespodzianka. Eksperci byli w stanie dostrzec tę lukę jeszcze przed wejściem w życie lex Uber.Chodziło o takie rzeczy, jak kwestia drukowania paragonów, bezpieczeństwa informatycznego czy informacji o cenie za 1 km przejazdu. Konieczność posiadania drogiego urządzenia, które teoretycznie nie jest wymagane to przy tym wisienka na torcie.
Taksówkarze kontra Uber
Już kilka lat temu zaczęła się wojna podjazdowa taksówkarzy z Uberem i innymi przewoźnikami operującymi na platformach mobilnych. Zdarzały się nawet pobicia i szarpaniny, były przebijane opony i samochody zalewane farbą.Większość ograniczała się jednak do przyklejania sobie nalepek informujących o konieczności walki z nieuczciwą konkurencją i nielegalnymi przejazdami. Mówili o bezpieczeństwie swoich pasażerów, znajomości topografii miasta i profesjonalizmie.
Potem zaczęli protestować na ulicach. W samej Warszawie odbyło się przynajmniej kilka strajków taksówkarzy – setki aut z kogutem jeździły powolutku, blokując ulice. Te protesty nie przysporzyły taksówkarzom wielbicieli wśród mieszkańców miasta. Ale udało im się w końcu wywalczyć zainteresowanie władz. Przez proces legislacyjny przeszła ustawa z zapisami, jakich domagali się podczas rozmów w ministerstwie transportu: to właśnie tzw. lex Uber.
Nowa ustawa o transporcie (tzw. lex Uber) okazała się bublem. Przepisy, które weszły w życie w styczniu, obligują kierowców m.in. takich firm jak Uber czy Bolt do posiadania licencji taksówkarskich. Okres przejściowy dla nich kończy się 31 marca. I choć znowelizowane regulacje łagodzą dostęp do zawodu – zniesiono np. obowiązek posiadania taksometru i kasy fiskalnej, które można zastąpić aplikacją – to ułatwienia pozostały na papierze. – W dalszym ciągu brakuje rozporządzenia o aplikacji mobilnej do rozliczania opłaty za przewóz osób oraz rozporządzenia o kasach rejestrujących, mających postać oprogramowania – podkreśla Michał Konowrocki, CEE Cities Lead w Uberze.
Te przepisy zaczną obowiązywać najwcześniej w lipcu, co oznacza, że kierowcy, którzy starają się o licencję, a nie zainwestują w taksometr, licencji nie otrzymają. To paradoks, bo – jak wskazuje Konowrocki – uchwalona w maju 2019 r. ustawa wprost pozwala rozliczać opłatę za przewóz na podstawie aplikacji mobilnej. Przepisy pozostają więc martwe.
Nic dziwnego więc, że branża alarmuje, iż w konsekwencji od 1 kwietnia pasażerów czeka armagedon. Na skutek niespełnienia wymogów z rynku wypaść ma w samej stolicy ok. 10 tys. kierowców (przewozy przez aplikacje stanowią 48 proc. rynku). Szacuje się, że zabraknie nawet połowy pojazdów, które wożą nas dziś po ulicach. Ale w przypadku niektórych platform przewozowych problem jest jeszcze większy – wymogi nowej ustawy spełnia tam ledwie kilka proc. kierowców. Firmy twierdzą, że w efekcie za miesiąc może dojść do sytuacji, że część zamówień nie będzie przyjmowana, a czas oczekiwania na taxi wzrośnie z 5 do nawet 25 minut.