Listonosze miażdżą pomysł zdalnych wyborów w maju. Nikt nie ma ochoty się narażać

Katarzyna Florencka
Forsowany przez PiS pomysł przeprowadzenia 10 maja wyborów korespondencyjnych jest w praktyce niewykonalny – ostrzegają związkowcy z Poczty Polskiej.
Związkowcy z Poczty Polskiej ostrzegają, że wybory korespondencyjne 10 maja są w praktyce nie do przeprowadzenia. Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Gazeta
Poczta Polska to jedyna działająca w naszym kraju instytucja, który ma potencjał do zrealizowania pomysłu powszechnego głosowania korespondencyjnego. To jednak teoria: pocztowi związkowcy ostrzegają, że w tym momencie przeprowadzenie zdalnych wyborów za pomocą PP będzie praktycznie niemożliwe.

Zdalne wybory

Uprawnionych do głosowania jest ok. 30 mln Polaków. Poczta co prawda obsługiwała już głosowanie korespondencyjne, ale dotyczyło one promila głosujących. W jesiennych wyborach parlamentarnych w ten sposób oddano niecałe 0,009 proc. wszystkich głosów.


Jak przekonuje w rozmowie z "Rzeczpospolitą" Bogumił Nowicki, przewodniczący NSZZ Solidarność Poczty Polskiej, podstawowym wyzwaniem byłoby tutaj terminowe dostarczenie i odebranie wszystkich kart do głosowania. W PP pracuje łącznie 30 tys. listonoszy i kurierów, jednak z informacji "Rz" wynika, że w tym momencie "na chodzie" jest ok. 15 tys. listonoszy. Reszta jest na zwolnieniach i urlopach w związku z pandemią.

Oprócz tego, aktywni listonosze najzwyczajniej w świecie boją się o swoje zdrowie. Już teraz brakuje im środków ochronnych, a dostarczanie kart wyborczych za potwierdzeniem odbioru najzwyczajniej w świecie mogłoby przyczynić się do roznoszenia wirusa i naraziłoby wielu listonoszy na agresywne zachowania wystraszonych ludzi. – Od półtora roku walczymy o podwyżki. Bezskutecznie. To nie zachęca do wykonywania niebezpiecznych zdań – stwierdza Nowicki.

Do tego istnieje możliwość, że część aktywnych pracowników zwyczajnie odmówi pracy przy zdalnych wyborach ze względu na poglądy polityczne. – Jednym słowem, nie wierzę, że te wybory odbędą się 10 maja – dodaje rozmówca "Rz".

Protest listonoszy

Nic w sumie dziwnego, że listonosze buntują się w obliczu zrzucanego na nich w ostatniej chwili gigantycznego projektu. Nie jest tajemnicą, że pracownicy PP są sfrustrowani niskimi pensjami i z roku na rok pogarszającymi się warunkami pracy.

W ubiegłym roku pisaliśmy o proteście, w ramach którego masowo przechodzili oni na zwolnienia. Listonosze, pracownicy okienek i eksploatacji w Poczcie Polskiej twierdzili, że wcale nie musieli oszukiwać lekarzy, bo każdy i tak ma problemy ze zdrowiem – kręgosłupem i stawami. W niektórych miejscach podczas protestu absencja przekroczyła 40 proc.

Pracownicy domagali się 1000 zł podwyżki i płatnych nadgodzin. Dziś rzadko kiedy udaje im się skończyć dzień pracy po 8 godzinach. Wszystko zależy od wielkości rejonu, jaki mają obsłużyć. Jeśli jest spory, pracują nawet 10-11 godzin dziennie.

Na dodatek bardzo często muszą roznieść przesyłki nie tylko w swoim rejonie, ale i sąsiednim. Czarę goryczy przelewa fakt, że przełożeni wciskają im przesyłki reklamowe oraz towary, które listonosze mają sprzedawać, by dostać kilkadziesiąt złotych premii.

– Nie robię tego, bo mi wstyd. Wpychają nam mentosy, żarówki, pościel, portfele czy okulary i każą przy okazji sprzedawać adresatom. Jeśli cały urząd wyrobi normę, każdy dostaje 50 zł ekstra. Są naciski, żebyśmy kupili coś dla siebie, wtedy może się uda dobić do normy. Zainwestujesz 30 zł, dostaniesz 50. To upokarzające – mówił wówczas "Gazecie Wyborczej" jeden z listonoszy.