Ten wątek debaty prezydenckiej to po prostu kpina. Skorzystał tylko Duda
Nie spodziewałam się cudów, ale to, co otrzymałam i tak zawiodło. Debata prezydencka w TVP przygotowana została w alternatywnym wszechświecie, w którym największym wyzwaniem stojącym przed polską gospodarką jest pytanie o to, czy Polska powinna wprowadzić euro. Nie tylko było to żenujące, ale stanowiło perfidnie doskonały prezent dla Andrzeja Dudy.
Jeśli prawdą jest to, co piszą byli szefowie resortu, kondycja państwowej kasy musi być naprawdę tragiczna. Dobrze w takim razie, że wieczorem obywatele mogli obejrzeć debatę prezydencką, z której mieli szansę dowiedzieć się jak poszczególni kandydaci na stanowisko głowy państwa chcieliby wyprowadzić nas z koronawirusowej zapaści, nie?
Niestety, ktokolwiek układał pytania, zbyt pochłonięty był przygotowywaniem bombonierki dla Andrzeja Dudy i nie miał ochoty zaprzątać sobie głowy drobnostkami.
Byle dalej od tej gospodarki
Znamienne jest to, że po samej debacie urzędujący prezydent dostał w TVP dodatkowe 10 minut, podczas których miał możliwość przeprowadzenia widzów telewizji publicznej przez listę dobrze wszystkim znanych największych przebojów: w ciągu ostatnich pięciu lat Polska wykonała poważne kroki do przeistoczenia się w krainę miodem i mlekiem płynącą, minimalne wynagrodzenie wzrosło, a "500 plus" nareszcie przywróciło godność Polskiej Rodzinie. Jedyny słuszny przekaz wygrał.Dość prosta zdaje się odpowiedź na pytanie, dlaczego nie zaryzykowano tego podczas debaty: nikt w TVP nie miał ochoty dawać pozostałym kandydatom dodatkowej okazji do wypunktowania osiągnięć Dudy i PiS. Pytanie o euro wciśnięte było dla niepoznaki: ot, taka okołogospodarcza zapchajdziura, która pozwoliła uczestnikom wyżyć się w tej tematyce i dała TVP argument do odpierania krytyki tych paskudnych mediów opozycyjnych. Była gospodarka? No była!
Jasne, ze strony kandydatów padło kilka przytyków. Kosiniak-Kamysz nie wytrzymał, zadumawszy się na chwilę nad losem układającego pytania, który "musiał mieć niezły odlot", a niszowy Żółtek dał się zapamiętać tekstem o "menelowym plus". Ogólnie jednak wszyscy kandydaci z realną szansą na drugą turę wykonali w głowach szybką kalkulację i skupili się na przekazaniu widzom zarysu swoich gospodarczych pomysłów.
Przy drugim oficjalnie gospodarczym temacie tak milutko by już pewnie nie było. A tak Andrzej Duda nie musiał mierzyć się z żadnym trudnym pytaniem. Nawet o to, co zrobić z fantem, że "500 plus" dzietności nie podniosło. Albo o to, dlaczego wprost już mówi o tym, że jego wyborcze obietnice sfinansuje kasa z UE (ta polska jest już do tego stopnia pusta?).
Stracona okazja
W rezultacie nie dowiedzieliśmy się nic nowego od żadnego kandydata. I jasne, można sobie poczytać programy, a debata przedwyborcza z jedenastoma kandydatami to nie jest idealny format do pogłębionej dyskusji. Ale równocześnie stanowi niezwykle ważny przystanek na każdej przedwyborczej drodze: oglądana jest bowiem przez miliony osób, które niekoniecznie mają ochotę i czas porównywać poszczególnych kandydatów.W debacie wszystko jest podane na tacy. Można zobaczyć i ocenić, jak mają się do siebie wypowiedzi poszczególnych kandydatów. Jak odnoszą się do kwestii podatków? Czy unikają odpowiedzi na pytanie o przepisy regulujące rynek pracy (wypadałoby o tym pomyśleć – dzięki pracy na nieoskładkowanych śmieciówkach już teraz setki tysięcy Polaków nie ma prawa do emerytury minimalnej)? A może uciekają na sam dźwięk słów „odejście od węgla”?
Niestety, ponieważ debatę zorganizowało TVP, zamiast tego dostaliśmy odgrzewane kotlety zaprawione wojną ideologiczną – innymi słowy, publiczny nadawca zastosował szablon, według którego rozgrywa całą kampanię. Bo doskonale wie, że na gospodarce kandydat PiS – partii, która zamiast podejmować trudne i niepopularne decyzje, woli hojnym gestem rozdawać pieniądze na czarną godzinę – po prostu by poległ.
Gdyby bez filtra w postaci Danuty Holeckiej skontrastować jego opowieści o tym, czego to Polskie Rodziny i Przedsiębiorcy nie otrzymali ze współkandydatami opowiadającymi o prawdziwych wyzwaniach, przed którymi stoi nasz kraj, ten obraz mógłby zastanowić również wielu wyborców PiS. A obywatel, który zadaje pytania o to, czy we wspólnej kasie zostało cokolwiek poza samotnym, niesionym podmuchami wiatru 10-złotowym banknotem – to aktualnie najgorszy koszmar partii rządzącej.