Górale szczerze o swojej przyszłości. "Jesteśmy dosłownie pogrzebani żywcem"
Choć mamy środek ferii zimowych, w tygodniu na ulicach popularnego Karpacza można spotkać tylko miejscowych. Po zimowym lockdownie turystyki podniesie się niewiele firm – ostrzegają górale.
Czytaj także: Przerażający protest hotelarzy w Szczyrku. Nie wytrzymali po rządowych obostrzeniach
Widać to między innymi na ulicach Karpacza. Choć trwa przerwa w szkolnej nauce, w słynnym kurorcie trudno spotkać jakiegokolwiek turystę. Pensjonaty są pozamykane, klientów nie mają restauracje, kawiarnie czy sklepy z pamiątkami.
– Jesteśmy w martwym punkcie. Dosłownie, pogrzebani żywcem – stwierdza w rozmowie z "Wyborczą" pracownica biura turystycznego, które przygotowało ofertę zimowych atrakcji w Karkonoszach, ale nie ma na nie chętnych.
Z kolei Halina Kaczmarska, prowadząca w Karpaczu sklep z pamiątkami, codziennie waha się, czy nadszedł już czas na wyrejestrowanie działalności.
– Gdybym wiedziała, jak będzie, mogłabym coś planować. A nic nie wiadomo, bo raz otwierają, za chwilę zamykają – mówi dziennikowi.
Ile tracą górale?
Jak pisaliśmy w INNPoland, na początku grudnia Porozumienie Gmin Górskich alarmowało, że w tym momencie pracować nie może nawet 80-90 proc. mieszkańców gmin turystycznych. Aby pokazać, do czego prowadzi niemal całkowite zamknięcie branży, samorządowcy uruchomili liczniki strat gmin turystycznych.W niewielkim Świeradowie-Zdroju co godzinę przedsiębiorcy tracą 61 tys. zł. Z kolei w Szczyrku jest to już 130 tys. zł.
Z pomocą immunologa dr. Pawła Grzesiowskiego samorządowcy przygotowali wytyczne, w których proponują m.in. powołanie w obiektach koordynatorów pilnujących przestrzegania reżimu sanitarnego. Od miesiąca jednak premier Mateusz Morawiecki nie zareagował na ich apel o rozmowę.