Rzuciła architekturę, by uczyć rękodzieła. Przez pandemię chętni walą do niej drzwiami i oknami

Katarzyna Florencka
Jako architektka Agnieszka Gaczkowska zaszła na sam szczyt: udało jej się otworzyć i z sukcesem prowadzić własną pracownię architektoniczną. Zajęcie to porzuciła jednak, aby... zarabiać na uczeniu innych rękodzieła. Połączenie dobrego zmysłu przedsiębiorczego i ogromnej pasji okazało się jednak strzałem w 10 – a po wybuchu pandemii ludzie tłumnie ruszyli po jej kursy i warsztaty online.
Agnieszka Gaczkowska jest twórczynią marki Oplotki, pod którą prowadzone są warsztaty rękodzieła. Fot. mat. prasowe
Jak to jest z tym rękodziełem: to zajęcie tylko dla uzdolnionych wybrańców?

Agnieszka Gaczkowska: Właśnie nie! Moją misją jest zarażenie bakcylem rękodzieła każdego. Mocno wierzę, że rękodzieło – szydełkowanie, robienie na drutach, makramy czy inne techniki, jest "jogą umysłu" – i nie tylko dla osób, które są w nim zakochane.


Rękodzieło to powrót do dzieciństwa. Gdy w twórczym szale zapominaliśmy o całym świecie i nagle łapaliśmy się na tym, że język jest gdzieś z boku. Jednym z nas lepiej lub gorzej szły wycinanki, ale frajdę z tego mieli wszyscy. Po prostu byliśmy tu i teraz.

Mocno wierzę, że w dorosłym życiu również potrzebujemy takiego psychicznego wybiegu, żeby dać sobie szansę na popełnianie błędów i twórcze eksperymentowanie. Rękodzieło wcale nie musi wychodzić nam idealnie, może spokojnie pozostać w sferze naszej rozrywki, przynosić nam radość z tworzenia czegoś własnymi rękami, a nie z gotowego, perfekcyjnego produktu kupionego w sieciówce.
Szczególnie widzę, jaką wartość ma rękodzieło w dobie pandemii. Śmiało mogę powiedzieć, że ma magiczną moc – wylogowania ze wszystkich bieżących spraw i problemów. Pełne skupienie na ruchach dłoni, zgłębienie nowych wzorów i splotów sprawia, że zapominamy o problemach, o wyrzutach sumieniach i wszystkich obowiązkach. Rękodzieło staje się bezpieczną przystanią, gdzie można pobyć ze sobą w ciszy i odnaleźć odpowiedzi na nurtujące pytania. Rękodzieło pomaga uspokoić się i ukoić nerwy.

A skąd w ogóle wzięło się u pani zainteresowanie rękodziełem?

Zawdzięczam to moim dziadkom! Jestem rocznikiem 84, czyli jeszcze z czasów PRL, kiedy w sklepach nic nie było i wiele rzeczy po prostu robiło się samemu. Moja babcia w zasadzie wszystko robiła sama: zdobywała włóczki, żeby zrobić firankę, haftowała pościele, żeby były ładniejsze i bardziej unikalne.
Fot. mat. prasowe
Jak chciało się mieć nową zabawkę, to z dziadkiem budowało się domek dla lalek, a z babcią dziergało dla nich sukienki. I to ze mną zostało. Jednocześnie od dziecka marzyłam o tym, żeby zostać architektem. Te moje dwie pasje w końcu zbiegły się ze sobą, Dzięki zapałowi twórczemu trafiłam na architekturę.

Dlaczego w takim razie wciąż nie pracuje pani jako architekt?

Studia były dla mnie przepięknym czasem niepohamowanej kreatywności, ale po rozpoczęciu pracy zawodowej… bardzo się rozczarowałam. Długie godziny klikania kreseczek, programów graficznych, budżetowania, kosztorysowania, Excela. Oczywiście były tam elementy kreatywne, ale jako pracownik nie byłam w stanie do końca rozwinąć skrzydeł.

Trochę się zmieniło po założeniu własnej pracowni, ale rzeczywistość i tak mnie dogoniła. Budżet wiąże ręce architekta, praca jest niesamowicie odpowiedzialna, a nie widać "na zewnątrz" tego ogromnego nakładu pracy.

Do tego doszedł sam fakt, że jestem kobietą. Bywały sytuacje, że jako kierowniczka budowy musiałam zatrudniać mężczyznę, do tego w odpowiednim wieku – bo nie miałam posłuchu wśród ekip budowlanych. To wszystko coraz bardziej mnie zniechęcało.

Co takiego się wydarzyło, że koniec końców odeszła pani z zawodu?

W pewnym momencie miałam dłuższą przerwę macierzyńską. W pierwszej ciąży jeszcze biegałam po budowach, próbowałam wszystkim coś udowodnić. Jednak było mi coraz trudniej.

Moment przebudzenia był dla mnie dosyć brutalny. Wstawałam wtedy codziennie o 5 rano, wsiadałam do samochodu, wiozłam maleńką córeczkę do mojej mamy, a potem jechałam 100 kilometrów, żeby dotrzeć do klienta. Tam cały dzień spędzałam na budowie. Nie było taryfy ulgowej: trzeba było wyglądać, być "żyletą" i do tego podwójnie merytoryczną, żeby dorównać panom.

I znowu: wsiadam do samochodu, wracam do domu, po drodze odbieram córkę. Pamiętam jak dziś: było około godz. 21. Byłam już niedaleko Poznania, a w głowie miałam wizję zbliżającego się łóżka… Obudziłam się na poboczu, niemalże w rowie.

Zasnęła pani za kierownicą?!

Niestety. Jak się okazało, byłam już wtedy w drugiej ciąży, na bardzo początkowym etapie, kiedy kobieta często jest nadmiernie zmęczona. Tę sytuację potraktowałam jako ostrzeżenie, że najwyższy czas coś z tym zrobić.

Zostałam w domu, moje zlecenia oddałam znajomym. Wytrzymałam około roku. Całe życie byłam przedsiębiorczynią, robiłam mnóstwo rzeczy, byłam w ciągłym ruchu rozwijałam się, uczyłam. Zajmowanie się wyłącznie domem i dziećmi sprawiło, że czułam się znużona i zmęczona.

Jednak podczas jednej z wizyt u babci odnalazłam wszystkie swoje ręcznie wykonane skarby z dzieciństwa – i to "otworzyło wrota" do niepohamowanej kreatywności. Zdałam sobie również sprawę, że w ten sposób mogę wzmocnić relację z moimi własnymi dziećmi i rozwijać wspólną pasję.

Ale w jaki sposób ta kreatywność przerodziła się w pomysł na biznes?

W tym czasie różne przedmioty wykonane na szydełku takie jak dywaniki, pufki i dekoracje do pokoju dziecięcego były bardzo modne. Sporadycznie dorabiałam zajmując się urządzaniem koleżankom pokoi dla dzieci i nie mogłam się nadziwić, jak trudno jest kupić piękne szydełkowe dekoracje albo dlaczego klienci nie rozumieją, że rękodzieło jest warte więcej niż niskiej jakości zamiennik dostępny w sieciówce. Możemy samodzielnie zrobić dekoracje do domu i dodatkowo czerpać radość z własnoręcznie wykonanej ozdoby.

Znalazłam w tym duży potencjał. Na początku do moich projektów pokoi dziecięcych dodawałam rzeczy, które sama wydziergałam. Później szybko zauważyłam, że mogłabym chętne osoby nauczyć różnych technik rękodzieła. Koleżanki również znajdowały w procesie twórczym frajdę. Do domu coraz częściej zaglądały przyjaciółki, które chciały odetchnąć od pracy w biurze i z ciekawością przyglądały się moim robótkom, aż wreszcie same proponowały "Hej Aga, naucz mnie tego szydełka, to sobie jakiś pled wydziergam!". I to one mi uświadomiły, że jest rynek dla warsztatów rękodzieła.

Dodatkowo dziewczyny zyskiwały poczucie sprawczości… a przy okazji oszczędzały nawet kilka tysięcy złotych, bo zdecydowały się wykonać dodatki samodzielnie. Zwłaszcza to stanowiło poważny argument w damsko-męskim dialogu i ich mężowie akceptowali, że nagle zdecydowały pójść na kurs rękodzieła. (śmiech)

Czyli stąd się wzięły warsztaty, które pani prowadzi?

Dokładnie! Podczas kolejnego z rzędu warsztatu w naszym domu, mój mąż wszedł do pokoju i poprosił, żebyśmy zaczęły organizować spotkania gdzieś na mieście. (śmiech) To był moment, gdy musiałam założyć fanpage, jakoś nazwać inicjatywę – wtedy właśnie powstała nazwa Oplotki, od "plotek przy oplataniu".

Na początku było dużo niewiadomych, ale na szczęście szybko dostrzegłam możliwości, które kryją się w Internecie. Zainwestowałam we współpracę z mentorką biznesową, która bardzo mnie wsparła na początkowym etapie rozwoju, gdy sama jeszcze do końca nie wierzyłam, że jestem w stanie prowadzić firmę z trójką dzieci na pokładzie.
Fot. mat. prasowe
Dodatkowo poczułam, że moja praca naprawdę wnosi pozytywne zmiany w życiu innych ludzi. Wiem, brzmi to górnolotnie, ale spotkania z kobietami i rozmowy podczas warsztatów rękodzieła uświadomiły mi, jak bardzo wszyscy potrzebujemy spotkania z drugim człowiekiem.

Rękodzieło łączy ponad wszelkimi podziałami. Wiek, płeć, zawód, zarobki, poglądy...to schodziło na dalszy plan. Łączyło nas poczucie, że znowu, jak dzieci, dajemy sobie prawo do kreatywności i "bycia razem".

Dlaczego nie pozostać po prostu przy prowadzeniu warsztatów stacjonarnych?

Organizowanie warsztatów stacjonarnych to wielka frajda, ale z prowadzenia wyłącznie warsztatów w tej formule trudno jest opłacić rachunki. Biznes online dał możliwość tworzenia skalowalnych produktów, takie jak np. kurs online szydełkowania. Stworzyłam go raz, a mogę go sprzedawać w dużej ilości.

Oczywiście teraz wiem, że praca nie kończy się na stworzeniu produktu. Trzeba go aktywnie sprzedawać.
W ciągu kolejnych lat eksperymentowałam, nawiązywałam współpracę z innymi miłośniczkami rękodzieła, dzięki czemu poszerzyłam ofertę. Teraz mamy nie tylko szydełko, ale również inne techniki, np. modną teraz makramę czy druty, haft…

A potem przyszła pandemia.

Początek której przetrwałam dzięki nieustannemu rozwojowi i współpracy z moją mentorką. To ona pokazała mi, że to nie jest moment, żeby załamać ręce i czekać w zamrożeniu na to, co będzie – tylko moment, żeby stać się liderem. Mówiła: "Skoro nikt nie wie, co teraz robić – to ty możesz stać się osobą, która to wymyśli".

Właśnie wtedy po raz pierwszy zrobiłam coś, czego nigdy nie robiłam w zawodzie architekta - zaufałam swojej intuicji. Gdy czułam się zagubiona, zamknięta w domu, spanikowana, to wiedziałam, że potrzebuję kogoś ciepłego, pełnego optymizmu, kto mi powie, że wszystko będzie dobrze. Pomyślałam, że tak się mogą czuć również inne kobiety, które miały w domu jednocześnie biuro i przedszkole.

Zaczęłam robić dużo live’ów, darmowych warsztatów rękodzieła online – właśnie po to, żeby się spotkać i wspierać nawzajem. Rękodzieło skutecznie pomaga mi rozładowywać stres i chciałam podzielić się tym "patentem" na lockdown z całym światem. I to był strzał w 10!

Utrzymała pani współpracę z innymi rękodzielniczkami?

Tak! Postawiłam wszystko na jedną kartę. Intuicyjnie zaczęłam prowadzić warsztaty rękodzieła, a potem zaczęłam angażować również inne dziewczyny. Płaciłam im z zebranej na czarną godzinę poduszki finansowej. Szybko się okazało, że zostawały jedynymi żywicielkami rodziny, bo partnerzy pracujący w tradycyjnych modelach z dnia na dzień tracili pracę.

I nagle, po dwóch miesiącach zamrożenia, ludzie znów zaczęli kupować kursy. Potrzebowali czegoś, co pozwoli im oderwać uwagę od tego, co się dzieje. Nasz produkt przestał być niszowy. Stał się produktem dla wszystkich, i w momencie, gdy zaczęła się rewolucja z kursami, warsztatami online, my już miałyśmy gotowe, dopracowane produkty.

Ale nie zrezygnowała pani z darmowych warsztatów.

To model, który przyjęłyśmy celowo. Chcemy być dostępne także dla osób, które nie mogą sobie pozwolić na nasze usługi. W każdy poniedziałek prowadzimy bezpłatne warsztaty na żywo. Jeżeli chcesz bardziej się zaangażować, możesz wykupić dodatkowe nagrania. Otrzymujesz wtedy dostęp do nagrań oraz pocztą otrzymujesz box ze wszystkimi materiałami na dany projekt. Jeżeli chcesz zrobić szalik, znajdziesz w paczce wełnę, druty i nie trzeba chodzić po pasmanteriach i samej wszystko kompletować.

Wasza baza klientów zdecydowanie się jednak rozszerzyła.

Tak, jednocześnie pojawili się klienci korporacyjni. To taki happy end – choć oczywiście mam nadzieję, że nie end, bo głowę mam pełną pomysłów. (śmiech) Okazało się, że jedna z uczestniczek warsztatów jest specjalistką od budowania relacji międzypracowniczych w firmie Rossmann.

Firma zgłosiła się do mnie z pytaniem czy jestem w stanie zorganizować warsztaty rękodzieła online na większą skalę – dla ich pracowników. Współpracujemy od sierpnia ubiegłego roku. Warsztaty rękodzieła stały się formą budowania dobrych relacji między pracownikami oraz sposobem na utrzymanie dobrej atmosfery oraz zaangażowania.

Jak bardzo urosły Oplotki?

W tym momencie zespół liczy 7 osób i szukamy kolejnych, które pomogą nam promować rękodzieło. Potrzebujemy całego zaplecza: obsługi mailingu, strony, sklepu internetowego, platformy z kursami online. Na pierwszy rzut oka sprawiamy wrażenie szalonych zapaleńców rękodzieła, ale na zapleczu mamy normalną firmę, która sprawnie działa.
Fot. mat. prasowe
Jednak bez względu na to, jak intensywnie się rozwijamy, praca z rękodziełem porusza we mnie głębokie emocje, co w architekturze było wręcz nieosiągalne. Tutaj buduję zupełnie inne relacje z klientem w oparciu o zaufanie i wzajemne wsparcie. Przekonałam się, że można prowadzić biznes, który jednocześnie realizuje piękną misję.

Naszymi klientkami są najczęściej kobiety na urlopach macierzyńskich, po wypaleniu zawodowym lub te stęsknione za spotkaniami i kobiecymi rozmowami. W trakcie spotkań tworzymy krąg kobiet, gdzie nie oceniamy się nawzajem, mamy możliwość wymiany myśli, wsparcia, a także otworzenia się na nową drogę zawodową związaną z pasją.

Często się śmieję, że to tzw. darcie pierza 2.0. Wierzę, że polskie rękodzieło to marka sama w sobie. Wspaniale by było, gdyby również twórcy zaczęli postrzegać to, co robią, jako pracę, która daje innym ogrom wartości.

Więcej ciekawych informacji znajdziesz na stronie głównej INNPoland.pl