Być jak Indiana Jones. Ojciec i syn przemierzają Polskę w poszukiwaniu zapomnianych skarbów

Krzysztof Sobiepan
Może nie znaleźli (jeszcze) Arki Przymierza, ale tak samo jak filmowy bohater nierzadko wpadają na zapomniane artefakty. Witold i Paweł Naszkiewiczowie prowadzą w Warszawie antykwariat, ale nie jest to typowy "sklep ze starociami". Co weekend ojciec i syn przemierzają tysiące kilometrów w poszukiwaniu nowych znalezisk, spotykają interesujących ludzi i wysłuchują ich historii. Do tego edukują i dzielą się pasją do antyków w internecie.
Witold (z prawej) i Paweł Naszkiewiczowie w swoim naturalnym środowisku - otoczeni antykami. Fot. facebook.com/Skupuje.com


Misją naszego antykwariatu jest promocja polskiego rzemiosła z dawnych lat oraz dbanie o nasze wspólne dziedzictwo kulturowe. Za pośrednictwem naszego profilu na Facebooku próbujemy uświadamiać wszystkich, że często w naszych domach kryją się prawdziwe skarby – przeczytać można na oficjalnej stronie firmy Skupuje.com


Ten dynamiczny duet ojca i syna Witolda oraz Pawła Naszkiewiczów nie czeka jednak na gotowe. Mają w zwyczaju regularnie zjeżdżać Polskę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu nowych okazów. Mimo wielu zajęć, zgodzili się poświęcić nieco czasu na wywiad dla INNPoland.pl.

Prowadzicie antykwariat, podróżujecie po całej Polsce. Jak wygląda wasza praca?

Paweł Naszkiewicz: Nie da się tego opowiedzieć jednym zdaniem. Ale muszę chyba zacząć od fundamentu – ta praca to jest nasza absolutna pasja. Owszem, zarabiamy na antykach, ale przede wszystkim jesteśmy totalnie nakręceni na znajdywanie nowych ciekawych przedmiotów z interesującą historią. Dla nas to trochę jak poszukiwanie skarbów. W tym roku stuknie nam 16 lat działalności. Zaczynaliśmy od skromnego lokalu na warszawskim Bemowie. To był niewielki sklepik ze starymi książkami. Potem zajmowaliśmy się pojedynczymi przedmiotami, stopniowo coraz to nowymi typami antyków. Ale apetyt rósł w miarę jedzenia. Antyki ze stolicy i okolic przestały nam wystarczać, więc zdecydowaliśmy się ruszyć w trasę po Polsce.

Czemu ruszyliście w trasę? Czy ma to jakiś związek z rosnącą popularnością okresu PRL?

Myślę, że w pewien sposób tak . Około cztery-pięć lat temu zauważyliśmy mocny zwrot w tę stronę. Nostalgia za Polską Ludową jakoś się nasiliła i ludzie zaczęli się zastanawiać nad kupnem i wypytywać o przedmioty z tego okresu.

Rekordy popularności zaczęły bić i do dzisiaj utrzymują przedmioty szklane - fantazyjne wazony z PRL są absolutnym hitem. Na aukcjach dobrze zachowane egzemplarze osiągają zawrotne ceny. Ale w Warszawie nie ma za bardzo czego szukać. To nie jest ten region.

Znajoma powiedziała nam, żebyśmy poszukali wazonów i innego szkła w regionach, gdzie były produkowane. W PRL prężnie działały huty szkła, a im bliżej od miejsca produkcji, tym większa szansa, ze coś się uchowało. Huta Krosno, Ząbkowice, Huta Szkła Kryształowego Sudety, HSK "Julia" czy "Violetta" – to wszystko jest na południu Polski.

Jaka była wasza pierwsza wyprawa?

Po radzie naszej koleżanki udaliśmy się w okolice Kotliny Kłodzkiej. Ze stolicy to niemała podróż. Wybraliśmy się tam w samochodzie reklamowym, rozdawaliśmy ulotki, zachęcaliśmy do sprawdzania swoich strychów czy piwnic. Traktowaliśmy to jak zwiad.

Nasza pierwsza wyprawa była jednak wielce udana, bo do domu wróciliśmy z pełnym autem. To było dobrych kilkaset szkieł. Po takim znakomitym starcie oczywiście musieliśmy tam wrócić, ale zaczęliśmy się też zastanawiać nad innymi wartymi uwagi regionami naszego kraju. Przykładowo, Łysa Góra czy Tarnów to znane ośrodki ceramiki, więc też się tam udaliśmy. Po tych kilkunastu latach można powiedzieć, że mamy wszystko rozpracowane. Wiemy już, gdzie szukać jakich typów przedmiotów, mamy już tam znajomych, kontakty. Ludzie polecają nas swoim sąsiadom i wiedzą, że można się z nami kontaktować w sprawach antyków.

Te podróże stały się dla nas tradycją. Wsiadamy w naszego dużego, wygodnego SUV-a i na trasie czujemy się jak ryby w wodzie.

Widzę, że ludzie też sami się do was zgłaszają.

A i owszem. Dość aktywnie prowadzimy naszego Facebooka - jak się okazuje, to jest dla ludzi interesujące. Jak wstawiamy dajmy na to zdjęcia jakiejś kolekcji wazonów, czy biżuterii to zaraz znajdują się osoby, które mówią, że mają coś podobnego w piwnicy.

Nasze przygody z trasy też chętnie opisujemy w mediach społecznościowych. Wiadomo, że każda taka wyprawa wygląda zupełnie inaczej. Tu kogoś poznamy, tu pójdziemy szlakiem znanego artysty, a od czasu do czasu znajdziemy coś zupełnie unikalnego.

W ostatni weekend zrobiliśmy 2,5 tys. kilometrów po Polsce, ot kolejny nasz wypad. Trasa Przemyśl – Kraków – Kotlina Kłodzka – Zielona Góra – Poznań – i znów do Warszawy. Było całkiem porządnie .

Jak w ogóle zaplanować taką wyprawę po antyki?

Łatwo nie jest (śmiech). Wiadomo, że do jednej osoby po prostu nie opłacałoby się nam jechać. Ale do paru – to już inna rozmowa.

Planowanie wygląda w ten sposób. Dzwonią do nas osoby z konkretnymi rzeczami na sprzedaż. Zwykle to 3-4 punkty na mapie, wokół których można ułożyć jakąś trasę. Patrzymy, co jest w okolicy i jakie miasta możemy jeszcze niezależnie sprawdzić.

Ogłaszamy gdzie i kiedy będziemy i wtedy często kolejne osoby, do których mamy po drodze, wskazują nam, że też chętnie się spotkają i pokażą, co mają. I tym sposobem kalendarz się nam zapełnia.

Jak często tak jeździcie?

Staramy się być aktywni, działać prężnie i z rozmachem. Przed pandemią jechaliśmy w Polskę co weekend. I tak od dwóch lat. Ludzie, jak widzą, że nam zależy i "się chce", to tym chętniej się zgłaszają ze swoimi znaleziskami.

Od Covid-19 nieco się zmieniło. Nadal staramy się to robić jak najczęściej, ale ludzie też trochę obawiają się kontaktów z innymi. Częstotliwość trochę spadła, zrobiliśmy nawet małą przerwę. Teraz wydaje się, że sytuacja z trzecią falą jest coraz bardziej opanowana, więc powoli przygotowujemy się do regularnych wyjazdów.

Kiedyś jeździliśmy na wyprawy nawet z trzema noclegami. Z zamkniętymi hotelami to mało możliwe, więc dziś najczęściej robimy jednodniowe wypady.

Czy pandemia Covid-19 zmieniła coś jeszcze?

Tak, zadziałała wręcz odwrotnie niż można by się spodziewać. Myśleliśmy, że popyt spadnie, a zainteresowanie antykami, pamiątkami z PRL rośnie jak na drożdżach. Na mój rozum, to kwestia lockdownu. Ludzie przesiadują teraz w domach, patrzą na swoje puste ściany, regały. I zaczynają się zastanawiać, jak tu je uatrakcyjnić, ozdobić. Przeglądają oferty w internecie i jak się okazuje, często wybierają antyki i wiele innych przedmiotów z historią.

W okresach mocnego lockdownu bardzo rosła nam sprzedaż. Sprzedawaliśmy też oczywiście, by mieć miejsce na nowe znaleziska, ale popyt był bardzo duży.

Ciekawe jest też to, że nie zauważyliśmy wielu osób które sprzedawałyby nam przedmioty z desperacji. Zdarzały się pojedyncze przypadki osób z ciężką sytuacją finansową przez Covid-19, ale na pewno nie była to większość.

Jak to jest założyć antykwariat? Jak w ogóle wpadliście na taki nietypowy pomysł?

To też jest dość ciekawa historia. Zaczęło się jak poszedłem na studia, miałem 18 lat, ale od razu chciałem się czymś zająć zarobkowo. Tak się zdarzyło, że moja mama akurat zwolniła lokal usługowy na Bemowie, więc zamiast go oddawać komuś innemu pomyśleliśmy, że zrobimy tam coś nowego. Nasz antykwariat do dziś znajduje się pod tym adresem.

To mój tata wpadł na pierwszy pomysł. Do pracy jeździł autobusem i zauważył, że wielu młodych ludzi czyta książki w komunikacji miejskiej, a nie klika na smartfonie. Zaproponował mi, byśmy razem kupowali stare książki i odsprzedawali je drożej.

Często się zdarza, że duże liczby takich książek da się dostać po 1-3 zł od sztuki. My je segregowaliśmy, nieco odkurzaliśmy i sprzedawaliśmy po 5-6 zł. To był niezwykle prosty pomysł na biznes, ale zadziałał. Daliśmy pare ogłoszeń o skupie i w krótkim czasie mieliśmy już ogromny zbiór, tysiące tomów.

Pierwsze 8 lat to były same książki, ale w tym czasie zapałaliśmy miłością do rzeczy z historią. Stopniowo szukaliśmy nowych i nowych rzeczy, jakie moglibyśmy sprzedawać. Rozszerzaliśmy ofertę naszego sklepu, potem zaczęły się wyjazdy, strona internetowa, social media. I oto jesteśmy.
Czytaj także: Oto prawdziwa wartość monet z PRL. Numizmatycy: Spekulanci pompują bańkę
Macie jakiś ulubiony okres polskiej historii?

Obecnie można powiedzieć, że specjalizujemy się w antykach z latach 60. XX w. Szkło, ceramika, kryształy, sztuka, inne przedmioty. Uważamy, że to były trudne czasy, ale też złoty okres dla polskich artystów.

Niestety często żyli oni w zapomnieniu, mimo tworzenia niespotykanych arcydzieł. Projektanci na najwyższym światowym poziomie często ledwo wiązali koniec z końcem. Dziś odkrywamy to wszystko na nowo, dajemy drugie życie ich dziedzictwu. Aż szkoda nie zachować tego piękna dla potomności.

Czyli w waszej pracy istnieje też jakiś element popularyzacji tych dzieł, dzielenia się nimi z innymi, pokazywania ich szerszemu gronu?

Zdecydowanie. Nas do działania nie nakręcają pieniądze czy inne aspekty biznesowe. Wiele serca wkładamy w to, by Polacy mogli zobaczyć dzieła naszych arcymistrzów, że możemy im przybliżyć te niesamowite artefakty z naszej przeszłości. To jest niesamowicie budujące, gdy ludzie zachwycają się tym, co im pokazujemy. Odnawianie pamięci o artystach jest chyba jednym z kluczowych elementów naszej działalności. To nasza misja. Uważam, że nie może być tak, iż autorzy dzieł sztuki, mistrzowie prac w szkle, porcelanie odchodzili bezimienni i zapomniani mimo swojego kunsztu.

Internauci zachwycają się waszą kolekcją. Czemu więcej antykwariatów nie jest aż tak aktywna w sieci?

Nieskromnie powiem, że rzeczywiście użytkownicy wpadają czasem w zachwyt. (śmiech). Staramy się też dokładnie opisywać, co tak właściwie widać na zdjęciach i ile mogą być warte tego typu przedmioty.

To jest pewna różnica między nami i innymi antykwariatami. Na co dzień jesteśmy uczciwymi ludźmi i tak samo zachowujemy się w biznesie. Działamy transparentnie i nie mamy nic do ukrycia.

Na papierze właściciele antykwariatu mogą chcieć mówić ludziom jak najmniej. Jeśli nie edukuje się swoich klientów, to nie będą znali prawdziwiej wartości przedmiotów. Wtedy cwany biznesmen może kupić od niewidomego klienta prawdziwy skarb za parę złotych i sprzedać go później za parę tysięcy.

Uświadamianie laików po prostu się nie opłaca. Na początku działania naszego Facebooka spotkaliśmy się więc z falą krytyki, że "jak możemy tak wszystko dokładnie opisywać, podawać ceny transakcji" itp. Teraz hejtu jest tyle, co nic, a zyskaliśmy grono fanów. Pod postami tacza się interesujące dyskusje, ludzie nam kibicują. Serce rośnie.

Takie podróże po Polsce muszą być przepełnione ciekawymi historiami. Podzieli się pan z nami którąś z nich?

Tylko jedną? (śmiech). Jak mówiłem, każda taka podróż to wielu ciekawych ludzi, niespotykanie miejsca, no i znaleziska. Ciężko mi wybrać jakąś z nich, przypiera mnie pan do ściany.

[w tle Paweł zadaje nasze pytanie swojemu ojcu – Witoldowi]

Aaa, no tak. Raz zdarzyła nam się ciężka wyprawa. Odwiedzaliśmy 15 miejsc i za każdym razem musieliśmy odmawiać – po prostu ludzie mnie mieli nic ciekawego na sprzedaż. Już byliśmy przekonani, że cała wyprawa na marne, humor zepsuty, zmęczeni.

Udaliśmy się w ostatnie, szesnaste miejsce. To był Wrocław, trochę już chcieliśmy sobie odpuścić. Widzimy, że pod tym adresem jest jakiś długi, odrapany, PRL-owski blok. Po prostu się sypał, podśmiewaliśmy się, że nie ma tu szans na nic wartego uwagi.

Zaczęliśmy się szykować na kolejne rozczarowanie. Nieco znużeni witamy się, zapraszają nas na oględziny… a tam czekają na nas góry skarbów, unikatów. Gdzie człowiek nie stanął można się było potknąć o jakąś perłę designu z epoki PRL. I tym sposobem wróciliśmy do domu zmęczeni, ale zadowoleni.

A mówili, że nie należy oceniać książki po okładce.

Święta prawda. To przypomina mi inną, jeszcze całkiem niedawną historię. Pani napisała do nas, że ma starą biżuterię na sprzedaż. Niezbyt chcieliśmy jechać, bo parę pierścionków to za mało na cały wyjazd. Tak się złożyło, że było nam tam po drodze przy okazji, więc zajechaliśmy. Na miejscu przetarliśmy oczy ze zdziwienia. Spodziewaliśmy się jakiejś wiejskiej chaty, prostej zabudowy. A przed nami rozpostarł się ogromny poniemiecki pałac. Parę kondygnacji, ogrodzony wielkim murem, kuta brama.

Trzy razy sprawdziliśmy, czy nie pomyliliśmy adresu. Dalej byśmy tam stali, ale wyszła po nas właśnie ta pani od biżuterii. W pałacu też oczywiście antyk na antyku. Nie wszystko było na sprzedaż, ale kupiliśmy tam parę ciekawych okazów.

A kogo ciekawego idzie spotkać na takich wojażach?

Jednego takiego spotkania długo nie zapomnę. Dostaliśmy kontakt, że jakiś starszy pan ma coś na sprzedaż dla nas. Przyjeżdżamy, witamy się i po paru zdaniach okazało się, że mamy do czynienia właśnie z artystą, który działał w naszych ulubionych latach 60.

Przed oczami stanął więc nam człowiek, który jest uosobieniem naszej misji. Stworzone jego rękami rzeczy na rynku, aukcjach są warte krocie, ludzie się zabiją, by tylko dostać coś zrobionego przez tego autora.

Tymczasem on jest wręcz nieświadomy własnej sławy, bo z internetu nie korzysta. Żyje też niezwykle skromnie i czasem ma problem, by rachunki opłacić. Jak wyszło szydła z worka, to osłupieliśmy. My szukamy jego prac po całej Polsce, a tu on, we własnej osobie!

To jest moim zdaniem najbardziej przykre w naszej pracy. Na szkle z PRL można zarobić krocie, antykwariaty przerzucaną się w ofertach, szukają kolejnych okazów jak za gorączki złota, zarabiają bardzo duże pieniądze.

A tymczasem projektanci, twórcy bez których nie byłoby nic na sprzedaż, muszą klepać biedę. Nawet jeśli są docenieni pod względem artystycznym, to niestety często nie przekłada się to obecnie na godne życie.
Czytaj także: Artefakty z PRL. Na tych przedmiotach, które miały miliony Polaków, można zarobić