Mało realny pomysł Morawieckiego. Chce zlikwidować system handlu emisjami
- Morawiecki proponuje zawieszenie systemu ETS. Drugą opcją jest jego zdaniem zamrożenie cen emisji CO2
- Miałoby to wpłynąć na obniżenie cen prądu. UE raczej nie poprze pomysłu Morawieckiego
- Polska na systemie ETS zarobiła już kilkadziesiąt miliardów, które powinny były zostać przeznaczone na unowocześnienie energetyki
- Dzisiaj dla dobra mieszkańców potrzebujemy uwolnić wiele uprawnień do emisji CO2, najlepiej wpuścić w rynek dziesiątki, setki milionów uprawnień. Bądź administracyjnie zamrozić cenę na poziomie 20-30 euro. Prosiłem dzisiaj o przynajmniej sześć miesięcy, jeśli nie o 12 miesięcy, jeśli nie o dwa lata. Niestety, na razie KE jest głucha na te wezwania — mówił dziś premier Morawiecki w Pradze.
Już od kilku dni politycy PiS w mediach społecznościowych atakują system ETS i domagają się jego zawieszenia. Posługują się przy tym identycznymi argumentami — a to oznacza, że prezentują tzw. przekazy dnia z centrali. PiS chce zawiesić system ETS, który już kiedyś obarczał winą za wysokie ceny energii. Wtedy tzw. kampania żarówkowa została zdemaskowana jako typowo propagandowa, mająca niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Kampanię ostro skrytykowała m.in. Rada Etyki Reklamy. Podkreśliła ona, "iż informacja o tym, że za 60 proc. kosztów energii odpowiada polityka klimatyczna Unii Europejskiej, może być zrozumiana w taki sposób, iż ww. polityka klimatyczna odpowiedzialna jest za 60 proc. ceny za prąd, jaki do zapłaty otrzymuje konsument detaliczny. To z kolei stanowi nieprawdę. Faktycznie, jak wykazały liczne analizy, w tym Komisji Europejskiej oraz Forum Energii, jest to bliższe 20 proc.”.
Wychodzi więc na to, że system ETS nie wpływa w jakiś dramatycznie wielki sposób na ceny energii. Drugą sprawą są same pieniądze. System ETS jest tak skonstruowany, że środki pozyskane z uprawnień do emisji dwutlenku węgla zostają w kraju i mają iść na unowocześnianie energetyki. Im będzie mniej emisyjna, tym mniej będziemy płacić za dwutlenek węgla. To samonapędzający się mechanizm.
Od 2013 roku polski rząd zarobił na sprzedaży uprawnień ponad 60 miliardów złotych. Przynajmniej połowa tych pieniędzy, zgodnie z unijną dyrektywą, powinna była zostać przeznaczona na transformację energetyczną i odnawialne źródła energii, dzięki której dzisiaj nasze rachunki za prąd mogłyby być dużo niższe. Jednak nie została. - Te środki zostały użyte na zupełnie inne cele i to należy ocenić krytycznie — powiedział "Czarno na białym" były minister gospodarki Janusz Steinhoff. Druga połowa rozpłynęła się w budżecie.
Na zawieszenie ETS nie zgodzi się UE
Komisja Europejska co prawda nie odrzuciła od razu pomysłu Morawieckiego, ale wiadomo, że kraje Unii nie są nim zachwycone.
- I dziwię się, ponieważ jest to instrument, który jest bardzo szybko dostępny. Natychmiast wszyscy Polacy mieliby tańszą energię, gdyby KE była w stanie zadziałać — mówił w Pradze Morawiecki, próbując już zrzucać odpowiedzialność za drożejącą energię na Unię Europejską.
Jak działa ETS?
Celem ETS jest ograniczenie emisję dwutlenku węgla i wykorzystanie do tego celu rynku. Wszystko działa na zasadzie "cap and trade" (ang. ograniczaj i handluj). UE tworzy i stopniowo ogranicza limit dozwolonej emisji gazów cieplarnianych. Finalnie ma to sprawić, by paliwa kopalne były jak najmniej opłacalnym źródłem energii.
Każdy podmiot, który emituje dwutlenek węgla, musi dostać lub kupić uprawnienia. Jedno uprawnienie pozwala na wyemitowanie jednej tony CO2 do atmosfery. Uprawnienia można sprzedawać i kupować. Od 2018 roku zaczął się dynamiczny wzrost ich cen. Jeszcze kilka lat temu za uprawnienie płaciło się poniżej 5 euro.
Koszt emisji CO2 w produkcji 1 MWh w Polsce jest 3-krotnie wyższy niż unijna średnia - poinformował Polski Instytut Ekonomiczny. Zdaniem ekspertów to efekt bardziej emisyjnej struktury produkcji energii elektrycznej wobec innych państw. W Polsce ok. 70 proc. energii wytwarza się ze spalania węgla.