Cuchnąca niespodzianka od Morawieckiego. Z tym będzie się musiał zmierzyć nowy rząd
Jak przypomina w "Rzeczpospolitej" Anna Cieślak-Wróblewska, dziura w budżecie na koniec tego roku może sięgnąć astronomicznej kwoty 92 mld zł. Już po trzech kwartałach 2023 sięgała on 34,7 miliarda, co zostało dość szybko nazwane "dziurą Morawieckiego".
"To rekordowo wysoka kwota, a wszystko wskazuje na to, że niestety zostanie ona zrealizowana, co będzie swoistego rodzaju spadkiem rządu PiS dla nowej władzy" – pisze Anna Jankowska–Cieślak.
Skąd tak duży deficyt? Takie dane można znaleźć w znowelizowanej w czerwcu ustawie budżetowej. Jak czytamy w "Rz" maksymalny limit 92 mld zł deficytu najprawdopodobniej stanie się faktem. Nic nie wskazuje, by stan finansów państwa miał się poprawić.
Dlaczego? Bo wyhamowały wpływy z podatków. Chodzi przede wszystkim o PIT i CIT, czyli to, co obniżył Polski Ład w najnowszej wersji. Nieco wzrosły wpływy z VAT, ale blokują je tarcza antyinflacyjna i zerowe stawki VAT na żywność.
– Zagadkowo wygląda też sytuacja po stronie wydatków – zauważa na łamach "Rz" Adam Antoniak, ekonomista ING Banku Śląskiego. Po wrześniu były one aż o 62 mld zł większe niż po czerwcu, podczas gdy dotychczas rosły średnio o 48 mld zł na miesiąc.
Rząd zwlekał z ujawnieniem prawdy
Tuż przed wyborami Business Insider alarmował, że rząd ukrywa pewne ważne dane, bo te liczby mogą być niewygodne w kampanii. Chodziło o wykonanie budżetu za okres od stycznia do sierpnia.
Choć zwyczajowo takie dane powinny być już publicznie dostępne do końca września, to resort finansów zwlekał z ich ujawnieniem i ujrzały światło dzienne dopiero drugiego dnia po wyborach. No i okazało się, że faktycznie mogłyby one zaszkodzić partii rządzącej. Wiele jej to nie pomogło, bo choć wybory wygrała, to je przegrała.
Tajny plan Kaczyńskiego na nowe wybory?
Ale w tym opóźnieniu i słabych danych może być jeszcze drugie dno. Otóż jest już dziś prawie pewne, że prezydent powierzy misję tworzenia rządu komuś z PiS, bo w końcu ta partia dostała najwięcej głosów. Szans na rządzenie nie ma żadnych, ale prezydent i tak zamierza wykorzystać do maksimum konstytucyjne terminy, by PiS jak najpóźniej oddał władzę.
Dlaczego? Z powodu budżetu. Otóż przy maksymalnym wykorzystaniu terminów, nowy rząd ma szansę się ukonstytuować w drugiej połowie grudnia. A od nowego roku musi działać jakaś ustawa budżetowa. To jeden problem, który można jeszcze jakoś obejść.
Drugi jest poważniejszy i grozi rozwiązaniem Sejmu i Senatu przez prezydenta. Otóż zgodnie z konstytucją rząd powinien do końca września przedstawić projekt budżetu na przyszły rok. Gabinet Morawieckiego to zrobił.
Ale nowy rząd musi złożyć nowy projekt budżetu, a Sejm na prace będzie miał cztery miesiące. Jeśli się w tym terminie nie wyrobi, prezydent może rozwiązać parlament. Jak pisała już w sierpniu "Rzeczpospolita", w konstytucji jest luka. Nie wiadomo od kiedy te 4 miesiące liczyć. Bo można zarówno od dnia wniesienia projektu przez ustępujący rząd, jak i od wniesienia nowego po wyborach.
Doskonale wie o tym Jarosław Kaczyński, bo w 2006 roku już groził swoim koalicjantom takim właśnie rozwiązaniem. Jego brat, prezydent, miał rozważać rozpisanie nowych wyborów.
Czy taki sam wybieg może zastosować Duda? Może, ale przedstawiciele (jeszcze) opozycji, którzy wspólnie i w porozumieniu faktycznie wygrali wybory i będą finalnie tworzyć nowy rząd, zapewniają, że w razie czego zdążą do końca stycznia (czyli w 4 miesiące liczone od września).