Zaczynał biznes na fali optymizmu Mieczysława Wilczka, przeżył "szkodnika" Leszka Balcerowicza, kilka giełdowych krachów, nie dał się 5 kryzysom gospodarczym. Kiedy nastały czasy e-commerce, w pół roku zlikwidował przestarzały biznes handlowy, a otworzył w największy w Polsce internetowy sklep elektrotechniczny. Dziś Krzysztof Folta, milioner z Wrocławia, recenzuje pomysły dobrej zmiany na biznes.
Handlowcy krzyczą, że 1 procent podatku od obrotu to jest za dużo, bo zabraknie im na zysk i upadną.
To ja pytam, ile jest wart biznes, który nie ma wystarczającej rentowności. Nie rozumiem tragizowania na temat podatków. W USA najwyższa stawka podatku PIT to jakieś 35 procent. W Europie Zachodniej zdarza się jeszcze wyższa. W Polsce - 32 proc. dla bogatych i 18 procent dla reszty. Dla firm jest 19-procentowy podatek liniowy. Patrząc na Polskę globalnie, to żyć nie umierać.
Czyli biznes niesłusznie narzeka?
Prawda jest taka, że przedsiębiorcy trochę przyzwyczaili się do łatwego życia. Chcą w pierwszym pokoleniu zarobić fortunę. Tak żeby starczyło na chałupę, furę i wyjazdy na Wyspy Kanaryjskie.
Jak już osiągną ten poziom, to dalej zwyczajnie im się nie chce. Jeśli porównać listy najbogatszych, rankingi największych firm, to na przestrzeni 20 lat widać cmentarzysko życiorysów ludzi, którzy utknęli w konsumpcji. Jedyne, na czym im dziś zależy, to stabilna pozycja.
No to sięgnijmy do zestawień giełdowych. Krzysztof Folta, główny akcjonariusz TIM, największego w Polsce dystrybutora elektrotechniki. Pakiet pańskich akcji jest warty 60 mln złotych. Jest Pan również wiodącym akcjonariuszem Sonela i Elektrotimu, to kolejne dziesiątki milionów. Plus majątek poza giełdą. Na co pan wydaje?
Należę do tych, których cieszy zakładanie nowych biznesów i patrzenie jak rosną. Pieniądze jako motywacja liczyły się na początku. Gdy w 1984 roku zakładałem działalność gospodarczą, to faktycznie w głowie miałem domowe rachunki i utrzymanie rodziny. Zastawiałem się, jak to wszystko pospinać. Byłem inżynierem elektrykiem, specjalistą od pomiarów wysokich napięć. Miałem trochę wiedzy i zerowy kapitał. Mimo tego w 1987 roku założyłem spółkę handlową i przez 10 lat nie wypłaciłem z niej ani złotówki zysku. Kiedy koledzy kupowali mercedesy, ja zadowalałem się niewysoką pensją. Mieszkałem w bloku, jeździłem dużym fiatem. A już w 1997 roku zadebiutowałem na giełdzie i jestem obecnie numerem jeden w branży. Na giełdę zresztą wszedłem, bo byłem już za duży.
Jak to za duży?
Współpracujące z TIM-em bankistwierdziły, że nie mogą mi już pożyczać pieniędzy, bo w kilku jednocześnie osiągnąłem maksymalne progi kredytowe. Tymczasem potrzebowałem finansowania, by zdobywać kolejne lokalne rynki w Polsce, stawiać tam oddziały z magazynami. Dostawcą kapitału była polska giełda. Poszedłem tam z planem pozyskania 20 mln złotych - z perspektywy banków to śmieszna kwota. Zrealizowałem plan stworzenia największej hurtowni elektrotechnicznej w Polsce. Mamy tak szeroki asortyment, że klienci wiedzą, iż jeśli danego produktu nie na TIM.pl, to nie kupią go nigdzie w Polsce.
Na tym etapie mogę stwierdzić, że pieniądze już mnie nie napędzają. Można zjeść tylko jeden obiad dziennie, w danej chwili można kierować tylko jednym samochodem, mieszkać w jednym domu. Przepych nie jest w moim stylu. Napędza mnie tworzenie, kreowanie.
Prywatny samolot?
Dziś wracam do Wrocławia Ryanairem i jeszcze widzę tutaj (rozmawiamy w kawiarni hotelu Westin w Warszawie), że kilku kolegów także zbiera się na ten lot. Takie myślenie staram się przekazywać młodym przedsiębiorcom. Kasa motywuje tylko na początku. Pierwszy milion zdobywa się z chęci zysku, potem trzeba czegoś więcej.
To więcej to jest dla Pana co?
Coś takiego, że trzy lata temu w sześć miesięcy z sukcesem udało mi się zburzyć wszystko, co budowałem przez ponad 20 lat. Zamknąłem oddziały i lokalne magazyny. Postawiłem na e-commerce, założyłem sklep internetowy, z jednym centralnym magazynem. Pomyślałem: zrób coś innego. W przeciwnym razie pokonają cię demografia i technologia.
Musiał pan zwolnić mnóstwo ludzi…
Tak, magazynierów i pracowników biurowych w biurach handlowych, ale zatrudniłem tyle samo albo więcej specjalistów od e-commerce. Nigdy, ale to nigdy, nie płaciłem minimalnych pensji.
Dlaczego?
Uważam to za przekleństwo polskiego rynku. Przy niskich zarobkach nikomu się nie chce kiwnąć palcem, bo i po co. Drugie fatum to brak innowacyjności. Wygląda na to, że jesteśmy zbyt dużym rynkiem. Popyt ze strony 38 mln konsumentów pozwala wygodnie ustawić sobie biznes. Z reguły nie trzeba być innowacyjnym, walczyć o zagraniczne rynki, bo wystarczy urządzić się na krajowym podwórku i jest fajnie, wystarczająco komfortowo. To usypia.
Weźmy taką dwumilionową Słowenię. Co stałoby się z ich narodowym potentatem w lekach, firmą Krka, gdyby poprzestała na dostarczaniu tabletek od bólu głowy 2 milionom pacjentów? Aby przetrwać, musiała i musi szukać innowacji oraz wchodzić na zagraniczne rynki, także do Polski. Podobnie 8-milionowa Szwajcaria. Nie mogą budować dobrobytu na tym, że każdy założy sobie po dwa luksusowe zegarki na jedną rękę i zje wyprodukowaną u siebie czekoladę. Są skazani na konkurowanie na globalnym rynku.
Są też Stany Zjednoczone z ponad 300 milionami konsumentów i mimo to amerykańskim firmom wciąż się chce zdobywać świat.
Ano właśnie, co oni mają, czego nam brakuje? Dlaczego najbardziej innowacyjny stan to Kalifornia?
Słucham pańskiej teorii…
Odpowiadam. Tolerancja. Bez otwartości nie ma innowacji. A to właśnie w San Francisco jeszcze w latach 70. XX wieku miał miejsce pierwszy coming out polityka. Radny Harvey Milk otwarcie przyznał, że jest gejem. To tolerancyjność buduje fundament pod różnorodność i kreatywność, innowacyjność. Czy Polska jest dziś otwarta i tolerancyjna?
Zaraz, zaraz mamy przecież Roberta Biedronia, burmistrza Słupska.
Czyli lekko licząc mamy około 40 lat do nadrobienia w stosunku do Kalifornii i Doliny Krzemowej. Jedna jaskółka wiosny też nie czyni.
Podoba się panu Plan Morawieckiego, w myśl którego państwo wyda 3 mld złotych na polskie start-upy?
Nie jest to taki zły pomysł. Moja siostra pracuje w USA, w biotechnologii. Tam największym sponsorem badań jest państwo i wielkie firmy w branży zbrojeniowej. Wicepremierowi Morawieckiemu zarzuca się, że jest dobry tylko w prezentacjach, ale jednego nie można mu odmówić. Stworzył zaczątki wizji, czym ma być polski biznes w przyszłości.
Można dyskutować, czy to mają być drony, czy samochody elektryczne, a może żywność ekologiczna. Jednak takiego rodzaju myślenia zabrakło Balcerowiczowi, ekipie liberałów, potem Buzkowi, Millerowi i następcom. Oni zapraszali zagraniczne firmy, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Dlatego jesteśmy krajem słabo opłacanych podwykonawców, bez własnej marki.
Zrobiłby Pan to lepiej?
Dawno temu miałem propozycję startowania w wyborach od Jana Krzysztofa Bieleckiego i Donalda Tuska. Żona się nie zgodziła. Oglądała w telewizji relacje z sejmu i zagroziła rozwodem, gdybym się przyłączył do politycznego towarzystwa.
Wierzy pan w dobrą zmianę?
Mogę w nią uwierzyć, ale na razie odczuwam zwiększony poziom braku stabilności. Jeden minister ogłasza 40-procentowy podatek, dzień później inny zaprzecza, a potem cały rząd, drżąc ze strachu przed wyborcami, odkłada zmianę podatków na przyszły rok. Media dyskutują o projektach ustaw nigdzie nieopublikowanych, opierając się tylko na przeciekach. Jako media macie do tego prawo, ale ja już boję się otwierać internet… (Tutaj Folta uruchamia iPada, a na pierwszej stronie ukazuje się tekst pt. „Premier Szydło znalazła winnych podwyżek OC”). No sam pan widzi.
Za czyich czasów było przedsiębiorcom najlepiej? Kto miał najlepszą konstytucję dla biznesu? Minister Mieczysław Wilczek?
Nie wiem, dlaczego wszyscy wciąż to powtarzają. Ja pamiętam, że płaciło się wówczas 65 procent podatku dochodowego. Owszem, bardzo łatwo się wtedy zarabiało. Po socjalizmie na rynku brakowało dosłownie wszystkiego i rozpoczęcie chałupniczej produkcji czegokolwiek - nawet drutu czy zakrętek do słoików - gwarantowało sukces. Jednak jeśli ktoś twierdzi, że należy wrócić do tamtych czasów, to wygaduje bzdury, gdyż nie ma na to szans. Życie, praca i biznes są nieporównanie bardziej skomplikowane niż w tych siermiężnych czasach.
Ale jest piękna zasada: co nie jest zabronione jest dozwolone.
I nadal świetnie działa. Każdy, kto narzeka na podatki w Polsce, może założyć firmę na Cyprze czy w Luksemburgu i korzystać z optymalizacji podatków. Nie jest to zabronione. Z kolei problemy z rozpoczynaniem biznesu to jakiś mit. Zakładałem ostatnio spółkę akcyjną i nie zauważyłem żadnych utrudnień. Nie to, co w czasach Wilczka…
No dobrze, niech pan przypomni młodym…
Gdy zakładałem pierwszą spółkę, musiałem pojechać po REGON do Głównego Urzędu Statystycznego. Zebrało się konsylium czterech specjalistów, aby mnie właściwie zaklasyfikować i przydzielić numer. 4 godziny czekałem na decyzję. Potem zdecydowałem się na kupno dalekopisu - nie było przecież e-maili czy nawet faksów, a tylko pisma z dalekopisu traktowano jak potwierdzone listy polecone. W ten sposób udawało się szybko zamówić towar do hurtowni. Tym często wygrywałem.
Dziś młody człowiek idzie do okienka, mówi, że otwiera sklep internetowy i jeszcze go urzędnicy prowadzą za rączkę. Mówią, na jakie konto wpłacać podatek, jak go policzyć. Co tu ułatwiać? Jeszcze nie spotkałem nikogo, kto miał świetny plan na zarobienie miliona, ale zrezygnował, bo dostał skomplikowany formularz do wypełnienia.