Dwieście restauracji w całej Polsce – takie są ambitne plany najstarszej szwedzkiej sieci burgerowni, Max Burgers. Szwedzi już dobrą dekadę temu przymierzali się do wejścia na Polski rynek. Wtedy odpuścili, teraz nie mają zamiaru: pierwsze lokale sieci mają być otwarte jeszcze w tym roku. Richard Bergfors, prezes Max Burgers, w rozmowie z INN:Poland zapowiada prawdziwą gastronomiczną rewolucję.
Fajną ma pan pracę: tak pan sobie podróżuje i zajada się burgerami.
Rzeczywiście, to część mojej pracy. Jeżdżę po świecie, znajduję nowe miejsca i próbuję tam różnych burgerów. A od kilku lat jeszcze dodatkowo – na prośbę moich przyjaciół – jak znajdę jakieś nowe miejsce i dobre burgery, wpisuje takie miejsca na listę, którą się z nimi dzielę. No i robię zdjęcia...
Na Instagrama. Tak, widziałem...
Owszem, profil: burgerspotting [śmiech]. W ostatni weekend byłem w Paryżu, napisałem stamtąd recenzję. To samo zrobię z Warszawy.
Znalazł pan w Polsce jakieś egzotyczne burgery?
Na razie nie natknąłem się jeszcze na coś, czego bym nie próbował w innych krajach. Próbowałem tu już takich dobrych burgerów i takich... trochę mniej dobrych. Moim ulubionym miejscem jest WarBurger – taka nieduża burgerownia. Dużo sobie obiecuję po wegańskiej burgerowni, którą odwiedzę tym razem. Również dlatego, że Max Premium Burgers też oferuje opcje dla wegetarian i wegan. Może to będzie inspiracja, bo nie ukrywam, że w odwiedzanych miejscach szukam też inspiracji.
Burgera o lokalnym smaku, na lokalnych przyprawach i według lokalnych recept?
Dokładnie. Chcemy tropić te lokalne wariacje. Przykładowo, w Norwegii mamy łososiowe burgery, w Danii uwielbiają bekon, nawet w Szwecji mamy wariacje lokalne – np. na Gotlandii oferujemy burgera z jagnięciną. Rozglądam się zatem i za takim „polskim” burgerem. Zresztą to nie musi być burger, inne tradycyjne potrawy też mogą być inspirujące.
Czyli wciąż: fajna praca. A podobno imał się pan rozmaitych zajęć, był pan nawet DJ-em.
Moi rodzice założyli tę firmę, zresztą wciąż są w niej aktywni. Zacząłem pracować jeszcze jako dzieciak, mając 10 czy 11 lat. Mieliśmy wtedy rozmaite biznesy: restauracje, hotele, burgerownie. I zawsze lubiłem pracę w tej branży – z jedzeniem, ze współpracownikami i klientami. Ale po drodze rzeczywiście było sporo innych przygód. Wraz z bratem założyliśmy kiedyś klub nocny w Hiszpanii, z kolei w czasie studiów rzeczywiście pracowałem jako DJ w Sztokholmie.
Aż zostałem prezesem naszej rodzinnej firmy, jakieś 15 lat temu. Byłem wtedy 26-latkiem. Myślałem, że będę się tym zajmował kilka lat, a potem zajmę się czymś innym. Dziś nie wyobrażam sobie przyjemniejszego zajęcia, więc chyba jeszcze pobędę prezesem przez jakieś kilkanaście lat.
Pańscy rodzice zakładali ten biznes w 1968 roku. Skąd pomysł na burgerownię w Skandynawii?...
Ba, wtedy McDonald'sa nie było nawet w Europie. Cóż, mój ojciec był z bardzo małego miasteczka na północy kraju, tuż pod kręgiem polarnym. Było tam ciemno i zimno. To było górnicze miasteczko, z jedną z największych kopalń w Europie. Wszyscy w niej pracowali, również mój dziadek, babcia z kolei gotowała dla pracowników kolei. Pewnie od niej ojciec zaraził się miłością do jedzenia...
Ale skąd te burgery? Z zachwytu Ameryką? Woodstock, Hollywood, American Dream?
[śmiech] Nie, nie sądzę, żeby od początku plan był taki, że to będą właśnie burgery. Najpierw dziadek zabronił ojcu pracy w kopalni – to było niebezpieczne, zresztą dziadek sam przypłacił pracę tam życiem. Ojciec zaczął więc pracować jako listonosz, potem przeniósł się do Sztokholmu – tam listonosze zarabiali więcej. No ale to praca na rano, a co robić z resztą dnia? Zaczął więc pracować dodatkowo w budce z hot-dogami, jednej z pierwszych w Szwecji. Mieli tam też burgery. Potem spotkał moją matkę: razem zdecydowali o powrocie na północ, założyli taki niewielki biznes gastronomiczny – wszystko było serwowane przez okienko. Mieli talent do gotowania, a smak i jakość to do dziś kluczowa reguła w naszym biznesie.
No i udało się im zaskoczyć branżę. Podobno byliście pierwsi w Szwecji...
Tak, jesteśmy właściwie najstarszą siecią burgerowni w Europie. Za rok będziemy świętować pół wieku istnienia. Oczywiście, byliśmy bardzo wcześnie na rynku, ale rośliśmy powoli, a już trzy lata później na kontynencie pojawił się McDonald's. Szybko nas przerośli pod względem ilości restauracji. Ale u nas się klienta kocha, więc szybko staliśmy się najpopularniejszą siecią restauracji w Szwecji. Ludzie lubią naszą troskę o klimat i środowisko naturalne. Jesteśmy jedyną siecią na świecie, która w menu pokazuje ślad węglowy, a za emisję dwutlenku węgla – za którą odpowiadamy my i nasi poddostawcy – odpłaca, sadząc drzewa.
Do 2000 roku mieliście nieco ponad trzydzieści restauracji. Potem ruszyło z kopyta: do 120 dziś. Co się stało?
Były dwa powody. Zdecydowaliśmy się sprzedać resztę biznesu poza burgerowniami – a mieliśmy hotele, kluby nocne, restauracje inne niż burgerownie, sieć sklepów video i spożywczych. Ta różnorodność kosztowała nas zbyt wiele czasu, postanowiliśmy się skupić na jednej działalności – na Max Premium Burgers. I uczynić ją międzynarodową.
A po drugie, objęliśmy wraz z bratem wysokie stanowiska w firmie. Rodzice nie byli już tak bardzo zainteresowani rozwijaniem biznesu, chcieli odpocząć, więcej podróżować. Porozmawialiśmy i uznaliśmy, że ja i mój brat chcemy szukać nowych rzeczy i sprawić, by firma rosła. Rodzice zaś uznali, że odtąd biznes to już nasz ból głowy.
I poszliście we franczyzę.
To później. Pierwszy umowa franczyzowa to był 2007 r., a na serio zaczęliśmy od 2010 r. To wciąż nieduża część biznesu: jakieś 10 restauracji na 120. W kolejnych latach chcemy to rozwijać, zwłaszcza poza Szwecją. Franczyzę mamy w Katarze, Egipcie, ZEA, Danii i Norwegii. W Polsce na pewno też tak będzie. Tylko w Szwecji chcemy mieć 100 procent kontroli, może poza wyjątkowymi sytuacjami, jak restauracje np. na lotniskach.
Skąd Polska w tych planach?
Zaczęliśmy się przyglądać temu rynkowi już dekadę temu, szukaliśmy franczyzobiorców. Ale nie znaleźliśmy wtedy właściwych ludzi, a działo się wiele innych rzeczy. Teraz wracamy i chcemy tu rosnąć do poziomu dwustu restauracji. Podpisaliśmy już pięć pierwszych umów, jesteśmy o krok od kolejnych trzech, szukamy dwudziestu następnych. We wrześniu otwieramy pierwszą restaurację we Wrocławiu – wtedy powinniśmy już mieć co najmniej dziesięć podpisanych umów. Może docelowo to będzie sto franczyz i sto własnych lokali? Zobaczymy, to plan na dekadę – a czy raczej na osiem czy na jedenaście lat, to się jeszcze okaże.
A skąd pomysł, żeby debiutować we Wrocławiu? „Tak się złożyło”?
Rzeczywiście, tak się złożyło. Mamy dwie wybrane lokalizacje w Warszawie, ale opóźnił się proces zdobywania pozwoleń na budowę. Jednocześnie znaleźliśmy super lokalizację we Wrocławiu – i tam poszło bez opóźnień. W efekcie, otwarcie w Warszawie nastąpi po tym we Wrocławiu.
Łatwo nie będzie. Nieliczni w Polsce kojarzą Max Burgers, a konkurencja nie śpi.
Pewnie tak. Trzeba czasu i promocji. Ale najważniejsze to mieć jakościowe jedzenie, bo dobry produkt mówi sam za siebie, oraz dobrą lokalizację. Ludzie odkryją nasz smak, jakość i stojące za nami doświadczenie. Wiem też, że ludzie są już zmęczeni sieciami, które doskonale znają. Dlatego chcemy szybko otwierać kolejne restauracje, żeby wiedzieli, że to nie jakaś przypadkowa burgerownia, tylko sieć z pół wieku historii. I jestem pewien, że konkurencja też się nie cieszy: daliśmy McDonald’sowi niezły wycisk w Skandynawii, musieli nawet zamknąć część lokali, bo nie wytrzymali.
A to czemu? Wyczuliście ciąg na wegańskie jedzenie?
Fakt, burgery dla wegan to był nasz wielki sukces. Zaczęliśmy zresztą już dość dawno, chcąc, by 20 proc. sprzedawanych w sieci produktów było „wege”...
A jest 30 procent.
Tak, bo postanowiliśmy podnieść poprzeczkę. I będziemy ją dalej podnosić – do 50 proc., jeszcze przed 2020 r. Rozwijamy ofertę dla wegetarian, a nawet – dla wegan. Ale i mięsożercy, jak ja, nie tęsknią u nas za mięsem, takie to dobre! W tę ofertę idzie mnóstwo pieniędzy, badań i pracy. Niedawno byłem w Kaliforni, gdzie firma Impossible Foods rozwinęła niesamowitego burgera: w ślepych testach większość z nas byłaby przekonana, że zjadła mięso, a to produkt absolutnie „wege”. Na razie podają go tylko w jednej restauracji w Los Angeles, ale jestem pewien, że idzie rewolucja.
Rewolucja?
To jedzenie jest zdrowsze. Nie tylko dla nas, ale i dla planety – klimatu, środowiska naturalnego. Ludzkość nie ma wielkich szans, by przetrwać, jeżeli nie ograniczy jedzenia mięsa. Nie chodzi o to, by go w ogóle nie jeść. Jeść, ale mniej, a za to – lepsze.
W Polsce też chcecie serwować z takiego menu?
Podstawa będzie mniej więcej taka sama. Lokalne zaopatrzenie wiąże się z pewnymi różnicami, wspieramy lokalnych rolników i dostawców, ale 99 proc. menu jest takie samo.
A nowinki, np. czarne burgery? Jest taka moda...
Próbujemy nowinek, w końcu po to jeżdżę po świecie. Czasem więc zaszalejemy, ale w naszym DNA jest zakodowane, że smak i jakość mają priorytet. Nie robimy niczego tylko po to, by było wesoło i modnie.
I biznes macie „społecznie odpowiedzialny”. CSR to w Skandynawii rzecz naturalna?
Tak, w Max Premium Burgers współrozwijałem taką politykę, niektóre rzeczy zainicjowałem. Ale już rodzice, zakładając biznes, chcieli zarabiać, ale i oddać coś społeczeństwu. W tym duchu pracowaliśmy całe życie, a oni wciąż są w firmie, by czuwać, aby nie szła na łatwiznę czy taniznę.
Założenie jest takie, by wpływ Max Premium Burgers na środowisko był minimalny. Czyli?
Robić wszystko, by redukować nasz wpływ na środowisko do minimum [śmiech]. Kupujemy tylko czystą energię. Firmowe auta są przyjazne środowisku od dekad, jeszcze zanim to było modne. Kupując lub budując budynki, zwracamy uwagę na materiały. Skłaniamy klientów, by kupowali coś innego niż czerwone mięso – choćby pokazując efekty klimatyczne poszczególnych pozycji w naszym menu, oferując alternatywy. Sadzimy drzewa – posadziliśmy ich już prawie 4 miliony, co sporo nas kosztuje. I w rezultacie jesteśmy praktycznie w stu procentach neutralni dla klimatu.
To samo będzie dotyczyć waszych restauracji i kontrahentów w Polsce?
Oczywiście. Mamy ścisłe zasady doboru naszych partnerów: franczyzobiorców i dostawców. Oczekujemy, że dostosują się do naszego kodeksu. Jeżeli nie od razu, to muszą to uwzględnić w swoich planach na przyszłość. Pasję trzeba mieć nie tylko do burgerów.
A jakie są plany Max Premium Burgers na przyszłość?
Nie mamy precyzyjnego planu, nie jesteśmy na giełdzie i nie musimy się rozliczać z realizacji pomysłów.
A nie planujecie debiutu? Przy ekspansji prowadzonej z takim rozmachem?
Chcemy, żeby to był rodzinny biznes. Ale biznes, który rośnie – w Skandynawii, na Bliskim Wschodzie czy w Polsce. Jak już poczujemy, że jesteśmy w Polsce zadomowieni, pójdziemy dalej: do Czech, republik bałtyckich, Rosji. Myślę, że ludzie mają już dość popularnych sieci fastfoodowych z Ameryki i za dziesięć lat Max Premium Burgers może być obecny już w wielu krajach na całym globie.