– Sport łączy w sobie wiele wartości, które od lat uosabia również nasza firma. To pasja, zaangażowanie i skuteczna walka o osiąganie wyznaczonych celów – komentował Henryk Kania, współtwórca dzisiejszej potęgi firmy Henryk Kania decyzję o sponsorowaniu piłkarskiej Ekstraklasy. Firma liczy, że kontrakt nie tylko poprawi rozpoznawalność brandu, ale i będzie wywoływać skojarzenia ze zdrowotnymi walorami produktów z Pszczyny. Trudno o lepszy symbol tego, jak długą drogę przeszły te zakłady mięsne. Przez ponad dwie dekady kojarzono je raczej z najtańszymi, mocno naszpikowanymi wodą i „ulepszaczami” wędlinami.
W Pszczynie zakładów masarskich nigdy nie brakowało. Bywa, że pisze się wręcz o „tradycjach masarskich” w tym regionie. Jednak zakład Henryka Kani niewątpliwie się na ich tle wyróżniał: ambicjami i wynikającą z nich skalą działania. Powstałe w 1990 roku przedsiębiorstwo początkowo szybko nabierało impetu. – To jedna z tych firm, które bodaj jeszcze w latach 90. poszły drogą europejskiej żywności: w ich produktach było sporo dodatków funkcjonalnych – wspomina w rozmowie z INN:Poland Janusz Rodziewicz, prezes Stowarzyszenia Rzeźników i Wędliniarzy RP.
„Dodatki funkcjonalne” były zasadniczym składnikiem „wędlin wysokowydajnych”, inną etykietką dla tego, co powszechnie nazywano „ulepszaczami” czy „wypełniaczami”. Podobno niektórzy w branży do dziś kojarzą brand Henryk Kania z takimi dodatkami i sporą zawartością wody. Dziś są zaskoczeni, gdy dowiadują się, że firma robi produkty z wyższej półki – ba, nawet premium.
– To chyba było dawno temu – mówi nam Michał Koleśnikow, dyrektor Departamentu Analiz Ekonomicznych, Sektorowych i Rynków Rolnych BGZ BNP Paribas. – Ja obserwuję raczej coś przeciwnego i to od dobrej dekady: ewolucję ku produkcji na coraz wyższą półkę – podkreśla.
Cena wejścia do systemu
Cóż, może to tylko wstydliwy epizod. Historię zakładów z Pszczyny prześledził „Dziennik Zachodni”: „produkowane według tradycyjnych receptur wędliny z Pszczyny trafiały do sklepów na terenie całego kraju. Jednak rynek rozwijał się bardzo prężnie (…) Doszło do momentu, kiedy firma zaczynała stawać się mało konkurencyjna na tym rynku. Henryk Kania – założyciel, był przywiązany bardzo mocno do tradycyjnych metod produkcji, dlatego wzbraniał się przed jej umasowieniem i uproszczeniem” - można przeczytać na łamach gazety.
Prawda być może leży pośrodku. Tradycyjna firma, nawet jeżeli eksperymentowała z substancjami pozwalającymi obniżać ceny produkowanych na coraz większą skalę wyrobów, coraz słabiej radziła sobie w rywalizacji z masarskimi „kombinatami”, jakie fundowali sobie krajowi i zagraniczni producenci. – Kania senior nie czuł się komfortowo w nowej rzeczywistości, co skutkowało kłopotami firmy, potężnym spadkiem produkcji i brakiem możliwości odnalezienia się w coraz bardziej normalizującej się sytuacji gospodarczej w kraju – miał relacjonować kilka lat temu portalowi Onet jeden z bliskich współpracowników szefów firmy.
To niezadowolenie sprawiło, że w 2003 roku stery firmy przejął dziarski trzydziestojednolatek: Henryk Kania junior. Nowy prezes najwyraźniej wiedział, na jakiego konia postawić – wielkie sieci handlowe, dystrybuujące produkty na wielką skalę.
Cena „wejścia” do takiego systemu bywa jednak wysoka. – Małym firmom trudno jest wejść do sieci i spełnić wymagania, jakie sieci wymyślają – kwituje Janusz Rodziewicz. Nie chce on zbyt wiele mówić na temat tego, o jakie wymagania chodzi. Ale nietrudno zgadnąć: chodzi o niskie ceny, ewentualnie wydłużone terminy wzajemnych rozliczeń. – Bywa, że sieci organizują takie „odwrócone” konkursy, sprowadzające się do wyboru na bazie ceny. Często firmy zgadzają się produkować na granicy opłacalności, nawet poniżej, żeby być w sieci, promować się, a dopiero potem podnieść cenę produktów – opisuje.
Trzeci gracz
Ile firmę kosztowało wejście do sieci handlowych, pewnie wiedzą tylko w Pszczynie. W 2011 roku firma wyważyła pierwsze kluczowe drzwi – do sieci Biedronka. Do dziś mięso i wędliny pod brandem Henryk Kania można znaleźć w niemal wszystkich największych sieciach handlowych: Carrefour, Auchan, Leclerc, Intermarche, Kaufland, Lidl, Netto, Delikatesy Centrum. W odróżnieniu od Animexu i Sokołowa – a także innych dużych firm z branży – Henryk Kania nie utrzymuje sklepów firmowych, nie sprzedaje też detalistom.
Za tym kluczowym krokiem poszły gigantyczne inwestycje. Na przełomie poprzedniej i bieżącej dekady przedsiębiorstwo inwestowało w modernizację posiadanych zakładów oraz przejęcia nawet po kilkanaście milionów złotych rocznie. – W ciągu trzech lat chcemy stać się wyraźnym trzecim graczem na rynku przetwórstwa mięsa czerwonego. Do tego czasu zamierzamy zwiększyć roczne przychody do miliarda złotych – obiecywał w 2012 roku Henryk Kania junior. I obietnicę spełnił.
Pomogło zapewne wejście na giełdę. Wejście tylnymi drzwiami, bowiem dokonało się ono poprzez fuzję firmy z Pszczyny z będącą już na parkiecie IZNS Iława. Pomysł nie najgorszy, bo w innym scenariuszu debiut Zakładów Mięsnych Henryk Kania mógłby nie być taki udany: na koniec 2011 roku zobowiązania spółki przekraczały 80 mln złotych. Innymi słowy, poza giełdą trudno byłoby firmie pożyczyć pieniądze, a i w razie bezpośredniego debiutu na giełdzie akcje nie byłyby nazbyt wysoko wyceniane.
I oto mamy dysonans poznawczy: dynamika przychodów w kolejnych latach była dwucyfrowa, wszystkie wskaźniki szły w górę (w 2015 roku firma przebiła próg miliarda złotych przychodów), a jednocześnie giełda kiepsko wyceniała walory spółki ZM Henryk Kania S.A.: cena akcji spadła z grubo ponad 4 złotych pod koniec 2013 roku do obecnych 2 złotych – a bywało i 1,75 zł.
O co toczy się ta gra
Skąd ta sprzeczność? Najwyraźniej z długotrwałego kryzysu na rynku mięsa, medialnej siły mód na wegetarianizm i redukowanie ilości mięsa w naszym menu, a wreszcie zapewne ze stereotypowego postrzegania firmy jako producenta „wysokowydajnych” wyrobów – w czasach, kiedy konsument przestaje powoli kierować się wyłącznie ceną, a zaczyna szukać jakości.
No bo trudno podważać potencjał i wyniki firmy. ZM Henryk Kania to dzisiaj pięć zakładów – cztery w Pszczynie i okolicach oraz jeden pod Wieluniem. Ponad dwa tysiące pracowników pracujących na nowoczesnych maszynach, w większości zatrudnionych na produkcji, potrafi intensywnie podkręcić wskaźniki: firma Henryka Kani potrafi dziś wypuścić 260 ton wędlin na dobę.
Firma dołączyła – zgodnie ze wspomnianymi zapowiedziami Henryka Kani – do grona rynkowych potentatów: w tej chwili prawdopodobnie zajmuje trzecią pozycję na rynku, chociaż trudno to jednoznacznie potwierdzić – Sokołów jest na giełdzie, ale Animex już nie i wyniki tej drugiej firmy nie są znane. Jak szacuje jeden ze specjalistów z branży, ta trójka – plus np. Indykpol, czy szybko rozwijający się Tarczyński – może mieć nawet połowę rynku w Polsce. - Pod względem wyników finansowych Henryk Kania zajmuje piątą pozycję w Polsce - kwituje z kolei Michał Koleśnikow.
Perspektywy dalszego rozwoju są całkiem dobre. – Mamy bardzo bogaty rynek wewnętrzny, warto go pilnować – mówi nam Janusz Rodziewicz. - Mimo mód na wegetarianizm konsumpcja mięsa w Polsce wcale nie spada. Przesuwają się co najwyżej akcenty: a to jemy trochę więcej drobiu kosztem wieprzowiny, a to odwrotnie. Tymczasem eksport jest bardzo trudny, polskim producentom udało się wejść właściwie tylko na rynek brytyjski. Inne kraje bardzo mocno pilnują swoich rynków – dodaje.
Tymczasem ZM Henryk Kania dojrzały chyba do etapu, na którym mają zamiar budować swoją markę. Stąd rezygnacja Kani-juniora ze stanowiska prezesa pod koniec 2014 r., uzasadniona „profesjonalizacją struktur wewnętrznych i podziałem obszarów kompetencyjnych”. Stąd też zapewne rzadko spotykana akcja promocyjna na stadionach (choć nie bezprecedensowa, Sokołów był też kilka lat temu sponsorem drużyny Lech Poznań). Dzisiaj liczy się zaufanie konsumentów do produktów sygnowanych marką Henryk Kania oraz zaufanie graczy do walorów spółki. I o nie – a nie o moce produkcyjne czy wejście do kolejnej sieci handlowej – toczy się dziś ta gra.