Mniej więcej od połowy ubiegłego roku toczy się batalia o pozornie błahą sprawę: rozporządzenie, które określi parametry „drewna energetycznego”. Drewno opatrzone tym nieco zaskakującym przymiotnikiem miałoby trafiać do elektrowni i służyć do produkcji prądu oraz ciepła – tak przynajmniej życzyłby sobie minister środowiska Jan Szyszko. Jeżeli jednak drewno zacznie trafiać do pieca zamiast na warsztaty stolarskie, zachwiać się może jeden z filarów polskiego eksportu – produkcja mebli. W obronie tej branży staje więc wicepremier i minister rozwoju Mateusz Morawiecki. Starcie nabiera impetu, a przedsiębiorcom z szeroko pojętej branży drzewnej cierpnie skóra.
W grze uczestniczą w sumie trzy resorty: rozwoju, środowiska oraz energii. Każdy z resortów ma w tej sprawie własny interes. Ministerstwo energii chciałoby zaliczyć drewno enenrgetyczne do puli OZE, odnawialnych źródeł energii – czyli potraktować „drewno energetyczne” w swoich podsumowaniach mniej więcej tak jak biomasę. Ministerstwo środowiska chciałoby zrobić prezent Lasom Państwowym – spółce, będącej prawdziwą potęgą. Nowy system, jaki powstałby wokół „drewna energetycznego” i nowych zasad handlu drewnem, w prosty sposób (o którym za chwilę) doprowadziłby do podniesienia cen drewna – a więc przychodów i zysków firmy. Resort rozwoju – jak już wspomniano – broni przynoszącej niemałe dochody, perspektywicznej branży drzewnej i meblarskiej.
Na przełomie tego i poprzedniego roku przedstawiciele zaangażowanych w sprawę stron kilkakrotnie spotkali się, by negocjować szczegóły – parametry techniczne (czy fizykochemiczne, jak podkreślają nasi rozmówcy) i inne. W konsultacjach mieli brać udział badacze Instytutu Technologii Drewna, leśnicy i przedstawiciele biznesu. Bez skutku: cokolwiek uzgodniono na początku roku, najwyraźniej nie zadowoliło to wszystkich stron. Od tamtej pory sprawa rozporządzenia nie posunęła się ani o krok, a „Gazeta Wyborcza” spekuluje, że za impas odpowiedzialne są ministerstwa środowiska i rozwoju, które mają spierać się o ostateczny kształt systemu handlu drewnem.
Sporo zakwestionowaliśmy
– Sprawa „drewna energetycznego” wraca jak bumerang – mówi INN:Poland Michał Strzelecki, dyrektor Biura Ogólnopolskiej Izby Gospodarczej Producentów Mebli. Elektrownie i elektrociepłownie chętnie kupowałyby drewno od Lasów Państwowych, tylko od lat ślimaczyły się pracę nad zdefiniowaniem, co można byłoby spalać, a czego – nie. W połowie ubiegłego roku dyskusja odżyła, bo ministerstwo środowiska chętnie umożliwiłoby spółce Lasy Państwowe taką sprzedaż.
Ba, według „Gazety Wyborczej” resort środowiska wręcz prze do ułatwienia zakładom energetycznym takich zakupów. Ze swojej strony zakłady energetyczne – i stojące po ich stronie ministerstwo energii – są gotowe kupować tyle drewna, ile tylko się da. Elektrownie mają w tej rozgrywce kluczowy atut: pozyskiwanie „zielonej” energii (w tym przypadku – ze spalania drewna, uznanego za odnawialne źródło energii) jest dotowane. Już „na wejściu” zatem zakłady energetyczne mogłyby przebić oferty przemysłu drzewnego.
Ale to złe wieści dla branż drzewnej, meblarskiej czy papierniczej. Nie mogąc zabronić resortom, ciepłowniom czy Lasom Państwowym robienia interesów przedstawiciele tych przemysłów zaczęli w trakcie konsultacji wspomnianego rozporządzenia mnożyć wątpliwości co do poszczególnych parametrów technicznych „drewna energetycznego”. Im mniejsza pula drewna będzie się kwalifikować do spalania, w tym większym stopniu wspomniane branże będą się czuły bezpieczniej. – Faktycznie sporo tam zakwestionowaliśmy – przyznaje w rozmowie z nami Strzelecki. – Z punktu widzenia polskiej gospodarki spalanie drewna przynosi najmniejszy zysk gospodarczy. Na każdym etapie przerobu drewna powstaje wartość przynosząca polskiej gospodarce większą korzyść niż jakakolwiek produkcja energii kosztem drewna. W naszej ocenie to marnotrawstwo surowca, który można znacznie lepiej wykorzystać – dowodzi.
Rentowność na poziomie zero
Korzyść dla gospodarki to jedno, ale stawką dla branży meblarskiej jest przetrwanie. Energetyka mogłaby odbierać drewno, płacąc więcej niż jakikolwiek z tartaków czy biznesów drzewnych mógłby dziś wysupłać – na co skądinąd liczą zarówno Lasy Państwowe, jak i zapewne resort środowiska. Więc, aby ochronić interes zakładów zajmujących się przetwórstwem drewna, tartaków czy firm produkujących meble, wymyślono system aukcyjny: drewno wystawiane byłoby na trzy kolejne aukcje – zakłady energetyczne kupowałyby to, czego nie udało się sprzedać w czasie aukcji.
– Zmiana w kierunku, o jakim mowa, to pewna podwyżka cen – komentuje Michał Strzelecki. – Jeśli sprzedaż drewna będzie się odbywała poprzez system aukcji, jeśli surowiec trzeba będzie kupować na rok z góry, bo i taki pomysł krąży, to ceny będą rosnąć. Dla branż, w których rentowność nie jest zbyt wysoka, to pewne kłopoty – dodaje.
– Jestem usytuowany nieco dalej w łańcuchu dostaw niż inne firmy z tej branży, bo nie kupujemy surowego drewna z tartaku, tylko już przerobione. Ale jakakolwiek podwyżka cen surowca wpłynie na moją firmę tak jak na każdą inną w tej branży – opowiada nam Tadeusz Nadolski, prezes warszawskiej firmy meblarskiej Versal. – Nie wpłynie to zatem na konkurencyjność polskich firm wobec siebie lecz konkurencyjność w rywalizacji z firmami zagranicznymi – kwituje.
Nie miejmy złudzeń: również na ich przetrwanie. – Rentowność branży meblowej sięga najwyżej 5 procent, jeżeli chodzi o firmy małe i średnie. Duże zakłady mają nieco wyższą rentowność, na poziomie kilkunastu procent. Są wreszcie firmy, które działają na skalę przemysłową, przede wszystkim w oparciu o płyty wiórowe. One mogą zapewne liczyć na rentowność na poziomie 20 proc. – szacuje naprędce Nadolski. – Ale już rentowność stolarni czy tartaków ostatnio oscylowała w granicach zera.
To lapidarna lista potencjalnych ofiar podwyżek. – Jak w grę wejdą, powiedzmy, 10-procentowe podwyżki, te małe i średnie firmy zaczną padać – potwierdza Strzelecki. – Nie ma znaczenia, że np. firmy meblarskie w przeważającej mierze pracują na płytach wiórowych czy MDF: podwyżka ceny surowca oznacza podwyżkę ceny produktu końcowego – ucina. Najmocniej ujmuje to Bogdan Czemko z Polskiej Izby Gospodarczej Przemysłu Drzewnego. – Szyszko pozwala, by Lasy trzymały przemysł drzewny za gardło – podsumował.
Bez alternatyw
Branża drzewna i meblarska przekonuje, że przy okazji szef resortu środowiska może poddusić całą gospodarkę. W końcu zatrudnienie w tych branżach dobija pułapu 300 tysięcy ludzi. Powstały w nich produkty warte 100 mld złotych. Tylko branża meblarska wytwarza produkty za prawie 43 mld złotych – z tego na światowe rynki dostarczamy meble warte ponad 41 mld zł. Polska jest dziś szóstym producentem mebli na świecie oraz czwartym ich eksporterem, zwłaszcza na rynki zachodnie. – Branża meblarska to perła polskiej gospodarki. Mamy dużą szansę odnieść na tym rynku światowy sukces, dlatego prowadzimy politykę wspierania produkcji i wdrażania innowacji – przekonywał kilka miesięcy temu wicepremier Morawiecki.
Ale ta potęga nie narodziła się przypadkiem. – Za granicą walczymy głównie różnicą cen – mówi INN:Poland Nadolski. – Ceny kilograma polskich mebli są znacznie niższe niż u producentów europejskich, więc siłą rzeczy podwyżki surowca na rodzimym rynku odbiją się na eksporcie – dorzuca. Michał Strzelecki jest bardziej dyplomatyczny. – To stereotyp, że walczymy tylko ceną – zastrzega. - Konkurujemy też elastycznością w podejściu do klienta, jakością mebli, szybkością dostosowywania się do potrzeb poszczególnych rynków czy obsługą posprzedażną. Aczkolwiek cena jest wśród tych najważniejszych czynników decydujących o wysokim poziomie sprzedaży – przyznaje jednak.
Alternatyw nie będzie: jak mówią nasi rozmówcy, polskie przedsiębiorstwa – odcięte ceną i administracyjnymi decyzjami od surowca krajowego – nie będą miały skąd ściągnąć innego drewna. Ukraina powoli odcina dopływ swojego drewna, inne kraje mają go niewiele, a nawet gdyby miały – transport drewna na duże odległości jest bardzo kosztowny. Znowuż, małych i średnich na takie luksusy stać nie będzie.
Być może zatem to już ostatnie chwile, kiedy podłogi, szafy, deski do krojenia warzyw czy zeszyty są tak tanie. Bo na końcu łańcucha podwyżek zostaje klient. – Przeniesienie podwyżki na klienta jest bardzo trudne, często niemożliwe. Ale nie tylko cena decyduje o tym, czy klient decyduje się na zakup – mówi na koniec Strzelecki. Nie wiadomo tylko, czy cieszyć się z tego, czy martwić.