Oczywiście, nikt nie powie: zamykajcie firmy i idźcie sobie z rynku, już nie ma dla was miejsca. Gra, jaka toczy się od miesięcy na rynku energetycznym, toczy się pod innymi hasłami – walka z szarą strefą, porządkowanie rynku czy zabezpieczanie rynku. Sprowadza się bardziej nie do zakazów lecz do stawiania niezależnym firmom wymogów, którym przedsiębiorstwa te nie są w stanie sprostać lub takich, które podcinają możliwości zarabiania na swojej działalności. Nasi rozmówcy obawiają się, że wygrywają na tym duże – przede wszystkim państwowe koncerny.
Z „ustawą o zmianie ustawy o zapasach ropy naftowej, produktów naftowych i gazu ziemnego oraz zasadach postępowania w sytuacjach zagrożenia bezpieczeństwa paliwowego państwa i zakłóceń na rynku naftowym oraz niektórych innych ustaw” posłowie uwinęli się stosunkowo szybko. Na początku czerwca projekt został zaakceptowany przez rząd, dzień później był w Sejmie. Tam 22 czerwca został przeczytany po raz pierwszy w komisjach, a 5 lipca został przeczytany po raz drugi na posiedzeniu Sejmu.
W parlamencie właśnie głosowano nad wotum nieufności dla ministra spraw wewnętrznych, Mariusza Błaszczaka. W tle był narastający spór o reformę sądownictwa, który już tydzień później miał zaowocować pierwszymi protestami. Na tym tle zawierająca kilka technicznych zmian ustawa przeszła niemal niezauważenie – w piątek, 7 lipca, została przyjęta przez Sejm, a już w poniedziałek trafiła do Prezydenta, który ostatecznie podpisał ją 17 lipca. Zawarte w niej przepisy wejdą w życie w październiku br. – akurat w chwili, gdy dla branży gazowej zacznie się nowy sezon magazynowy.
Grzecznie prosimy o wyjście z rynku
W czym problem? Cóż, dla branży gazowej ustawa jest narzędziem wykoszenia z rynku niezależnych firm. „Oddanie licencji pozwalających na import gazu do Polski może być dla niezależnych polskich spółek gazowych jedynym sposobem uniknięcia konieczności ponoszenia opłat za zarezerwowanie obowiązkowych możliwości magazynowania oraz przesyłu” – pisze branżowy portal ICIS, powołując się na rozmowy z przedstawicielami kilku drobniejszych, działających na polskim rynku graczy.
Firmy te protestowały już w czasie, gdy nad ustawą pracował Sejm. Jak przekonywali ich przedstawiciele, nowe przepisy doprowadzą do zmniejszenia konkurencji na rynku, wzrostu hurtowych cen gazu o 4 proc. oraz pogłębienia różnicy cen między polską a niemiecką giełdą. Z taką oceną sytuacji zgodziły się również Urząd Regulacji Energetyki oraz UOKiK, ten drugi podkreślił w swoim raporcie, że obowiązek przymusowego magazynowania gazu przez niezależnych importerów spowoduje wzrost kosztów działania, który – koniec końców – odbije się na cenach gazu dla odbiorców końcowych. Czyli dla nas wszystkich.
O co konkretnie chodzi? Przykładowo, o taki pozorny detal: kto magazynuje surowiec poza granicami Polski – a każdy gracz powinien posiadać zmagazynowaną obowiązkową rezerwę surowca – od października będzie ponosić nie tylko koszty samego magazynowania, ale również koszt rezerwacji mocy przesyłowych po obu stronach interkonektora. Innymi słowy, trzeba zapłacić za to, żeby rura była pusta, bo dostawca nie może wykorzystać zarezerwowanych mocy przesyłowych na potrzeby komercyjne. – Stawia to pod znakiem zapytania opłacalność tego rozwiązania – komentują to eksperci UOKiK. – Opłacanie rezerwacji mocy przesyłowych, które będą mogły być wykorzystywane wyłącznie w przypadku uruchomienia obowiązkowych rezerw gazu znajdzie odbicie w kosztach funkcjonowania przedsiębiorców objętych obowiązkiem utrzymywania zapasów – dodają.
Na polskim rynku gazu dominuje, z 75-procentowym udziałem (według ICIS) PGNiG. Drobni gracze próbują walczyć o pozostałą część tortu, najczęściej kupując surowiec na niemieckiej GASPOOL, by go importować i odsprzedawać w Polsce. Nowe przepisy w zasadzie podcinają opłacalność takich praktyk, a nowe wymogi ominą te firmy, które oddadzą licencje importowe do 5 września. – Bez koncesji nie jesteś w stanie już importować. To nie tyle popchnięcie w stronę bankructwa, ile żądanie wyjścia z rynku – ujął to lapidarnie w rozmowie z ICIS jeden z traderów z rynku.
Koniec odnawialnej rewolucji
– Mam wrażenie, że jako kraj i jako rząd zmierzamy w stronę jakiegoś rodzaju autarkii gospodarczej, samowystarczalności w odniesieniu do surowców strategicznych – mówi w rozmowie z INN:Poland Andrzej Tyszecki, ekspert Business Centre Club i szef Biura Projektowo-Doradczego Ekokonsult, były doradca w podkomisjach sejmowych. Jeżeli rzeczywiście tak by było, to samowystarczalność taka musiałaby się opierać na potędze państwowych koncernów paliwowych i energetycznych, co tłumaczyłoby dyskretne zabiegi o wycinanie mniejszych firm. – To przejmowanie przez koncerny rynku gazu dotyczy nie tylko samych dostaw surowca, ale i od pewnego czasu również preferencji dla pewnych podmiotów świadczących usługi konsultingowe, projektowania, doradztwa i innych rzeczy – mówi nam Tyszecki.
Rzeczywiście, o tym jak szybko zachodzą zmiany, świadczyć może inna ustawa procedowana w lipcu, w jeszcze szybszym tempie niż wspomniane wyżej przepisy dla rynku gazu. Mowa o projekcie ustawy o zmianie ustawy o odnawialnych źródłach energii. Projekt wpłynął do Sejmu 12 lipca – tuż przed pierwszymi protestami w sprawie reformy sądownictwa – i przeszedł przez Sejm w ekspresowym tempie, w osiem dni. Tydzień później bez poprawek zaakceptował go Senat, a obecnie dokument oczekuje na podpis Prezydenta.
Co znajdziemy w tym dokumencie? Rewolucję w branży odnawialnych źródeł energii, a właściwie koniec rewolucji zadekretowanej kilka lat temu. Pomysł na ten przyszłościowy segment rynku opierał się do tej pory (w uproszczeniu) na dwóch nogach: produkcji i sprzedaży energii oraz odsprzedawaniu innym (bynajmniej nie odnawialnym) graczom tzw. zielonych certyfikatów. Prawo zobowiązywało duże firmy do kupowania określonej ilości tych certyfikatów (odpowiadającej 15,4 proc. sprzedawanej klientom energii). Miał to być taki swoisty parapodatek narzucony na producentów „brudnej” energii, wsparcie dla OZE. Kto nie chciał kupować zielonych certyfikatów mógł wnieść tzw. opłatę zastępczą – tyle że taka forma odkupienia za produkcję „brudnej” energii była 10-krotnie droższa niż kupowanie certyfikatów.
Nowe przepisy zmniejszają drastycznie wysokość opłaty zastępczej, zgodnie z niektórymi analizami, już za kilka miesięcy może ona być minimalnie wyższa niż cena certyfikatu. Nietrudno przewidzieć, że koncerny energetyczne chętnie zaprzestaną dotować „odnawialną” konkurencję i będą spokojnie przyglądać się upadkowi kolejnych farm wiatrowych. Będzie to tym łatwiejsze, że radykalna zmian stawek odpowiada definicji „znacznej zmiany sytuacji”. A taka „znaczna zmiana” to już wystarczający pretekst do wypowiedzenia umowy na podstawie kodeksu cywilnego, bez względu na to, jak chronione są obie strony umowy.
Koncerny próbowały dotąd i innych sztuczek, ale z mieszanymi efektami. Wystarczy spojrzeć na to, co spotkało Amerykanów z firmy Invenergy, którzy zainwestowali w energetykę wiatrową w Polsce i zawarli 15-letnie kontrakty na zakup zielonych certyfikatów ze spółką zależną w 100 procentach od Tauronu. Trzy lata temu Tauron postanowił (porządkując strukturę grupy) zlikwidować wspomnianą spółkę. Amerykanie najwyraźniej zakładali, że firma przejmie kontrakty i zobowiązania likwidowanej spółki – ale nic z tego. Okazało się, że Tauron umywa ręce od tych umów, a Amerykanom pozostaje straszyć pozwem o odszkodowanie na grubo ponad miliard dolarów.
Z zielonymi certyfikatami próbują też skończyć inne firmy. W identycznej sytuacji – sporu sądowego z rozjuszonymi inwestorami – jest dziś Enea. O krok od niego jest Energa, stąd być może branżowa ksywka, jaką procedowanej właśnie ustawie nadała branża: Lex Energa. Energa próbowała już wypowiadać umowy dotyczące zielonych certyfikatów, jedną sprawę już przegrała, druga jest w toku (z firmą Wind Invest w sprawie farmy wiatrowej Boryszewo). Koncern aktywnie zabiega o przyjęcie ustawy, o zabiegach w tej sprawie opowiedział portalowi WysokieNapiecie.pl jeden z posłów.
Kaucja zaporowa
– Trudno mówić o intencjach, jeżeli nie jesteśmy w stanie podać konkretnych faktów. Ale trend do odchodzenia od ułatwień i przywilejów dla energetyki odnawialnej jest ewidentny – mówi nam Tyszecki. Według niego, OZE na takie ułatwienia zasługują: choćby ze względu na stan powietrza w Polsce i klimatyczne cele Unii Europejskiej. Jednocześnie, kolejne ciosy spadające na raczkującą branżę, zwłaszcza farmy wiatrowe, nie ulegają żadnej wątpliwości. Echo dzisiejszych sporów będzie wybrzmiewać jeszcze długo. – Jeżeli są ludzie czy podmioty, które umoczyły w energetyce wiatrowej w Polsce, to wszyscy inni, którzy poważnie myśleliby o zaangażowaniu w energetykę odnawialną, dwa razy pomyślą, zanim to zrobią – podkreśla lapidarnie Tyszecki. – A co to oznacza dla spółek energetycznych i górnictwa węglowego w Polsce, widać gołym okiem – ucina.
A widać to, co na rynku gazu – i ropy. W ciągu ostatniego roku przyjęto kilka rozmaitych legislacji, m.in. pakiety paliwowy i energetyczny, które na nowo ustawiły reguły gry, jeżeli chodzi o firmy zajmujące się rynkiem paliwowym. – Uzasadnieniem ich wprowadzenia jest m.in. walka z szarą strefą. Przez ponad dwadzieścia lat pracy w branży paliwowej przekonałem się, że takie uzasadnienia często są przykrywką dla działań typu fiskalnego, a czasami próbą wyeliminowania z rynku lub osłabienia innych graczy – mówi INN:Poland Andrzej Szczęśniak, były prezes Polskiej Izby Paliw Płynnych, dziś ekspert zajmujący się tym rynkiem.
Jego podstawowym zarzutem wobec kompleksowych przepisów wprowadzanych przez kilkanaście ostatnich miesięcy, jest to, że politycy działali tu w zasadzie pod dyktando największych koncernów, bazując na przygotowanym przez nie tajnym raporcie z rekomendacjami zmian prawnych. – Moim zdaniem, to skandal: zaprzeczenie jawności życia publicznego i procesu legislacyjnego – mówi Szczęśniak. – Z jakichś powodów urzędnicy przyjęli raport przygotowany przez firmy we własnej sprawie i na tej podstawie przygotowali przepisy, które ograniczyły rynek – dodaje.
Chodzi choćby o ustawowy nakaz wpłaty 10 milionów złotych kaucji – od każdej licencji, więc kto sprowadza na stację np. benzynę i LPG, musi wpłacić 20 mln złotych. Jeszcze inny przykład to nakaz płacenia VAT już w chwili nabycia paliwa. – Te przepisy ograniczają, albo wręcz eliminują z rynku mniejszych graczy, a szara strefa i tak nie płaci podatków – mówi Szczęśniak. – Koszty tego typu uniemożliwiają działalność okazjonalną, czyli sytuacje, kiedy widzi pan na rynku, że jest tania dostawa. Jeśli ktoś dokonuje kilku takich zakupów w ciągu roku, to wpłacanie 10 mln zł kaucji praktycznie pozbawia taką działalność sensu – dorzuca.
– To oligarchizacja rynku, to utopiło import. Efekt widzimy natychmiast: to wysokie marże wielkich graczy na rynku, wyższe ceny, co wynika z tego, że przestali być naciskani przez mniejszych konkurentów – mówi były szef PIPP. Co więcej, nakaz płacenia VAT przy zakupie paliwa może stanowić naruszenie unijnych przepisów, bo taki wymóg obowiązuje wyłącznie przy jednej kategorii towarów i wyłącznie przy sprowadzaniu ich zza granicy. – Duzi gracze mogą teraz bez nacisku cisnąć marże w górę, nic dziwnego, że słupki zysków walą w sufit. Ktoś się może cieszy, ale konsumenci płacą więcej, a mnóstwo małych firm musi się zająć czymś innym – dorzuca Szczęśniak.
Bez względu na to, czy inicjatywa wychodzi od rynkowych molochów, czy od polityków, jasne jest jedno: najważniejsze sektory w gospodarce stopniowo zmierzają ku monopolizacji, za kilka lat z ORLEN-em, PGNiG czy Energą nie będzie miał już kto konkurować. Temu procesowi już dziś niektórzy przypisują podwyżki cen energii i surowców, jakie mają nastąpić w nadchodzących miesiącach. Wygrani na tym będą oczywiście menedżerowie koncernów – którzy będą mogli pochwalić się wynikami – ale i politycy: wpływy do budżetu wzrosną, a każdą „opłatę paliwową” będzie można narzucić znacznie swobodniej niż do tej pory. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie podłatać budżet.