„Oceanograf” – tak został ochrzczony katamaran, jaki stocznia Nauta zbudowała dla Uniwersytetu Gdańskiego. To miała być najnowocześniejsze pływające laboratorium na Bałtyku, ba, niektórzy mówią, że w całej Europie. Stocznia miała ją zbudować w nieco ponad rok i przekazać naukowcom już wiosną 2014 roku. Statek do dziś jej nie opuścił, choć od roku nie są prowadzone na nim żadne prace. Na dodatek, obie strony kontraktu wylądowały w sądzie – być może na kolejne lata. Ze wzajemnych zarzutów można wywnioskować, że proces zamawiania i realizacji projektu był najeżony niedopowiedzeniami oraz decyzjami, które przełożyły się na 16 milionów złotych, o jakie toczy się sądowa batalia.
Naukowcy też marzą. Marzeniem tych z Uniwersytetu Gdańskiego był statek, który zastąpi wysłużoną jednostkę „Oceanograf II” – zwodowaną jeszcze w latach 70. w Sankt Petersburgu. Tamta, co prawda, jeszcze by mogła parę lat popływać, ale konieczny byłby remont. Zamiast więc remontować gruchota, co rozwiązałoby problem jedynie na krótko i byłoby dalekie od naukowych ambicji badaczy z Gdańska, uczelnia zdecydowała się zainwestować w „nówkę-sztukę”.
– Celem budowy statku był rozwój infrastruktury badawczej Instytutu Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego oraz pozostałych wydziałów uczelni związanych z badaniami morza. Statek ma umożliwić prowadzenie badań na światowym poziomie na rzecz wsparcia instytucji państwowych i samorządowych w racjonalnych zarządzaniu i zrównoważonym rozwoju polskiej strefy brzegowej Bałtyku oraz ochrony środowiska morskiego, a także umożliwić prowadzenie międzynarodowych badań multidyscyplinarnych – odpowiada na pytania INN:Poland dr Mirosław Czapiewski, kanclerz Uniwersytetu Gdańskiego.
Cel światły, uczelnia biła się z myślami, jak go zrealizować podobno już w drugiej połowie poprzedniej dekady. W 2009 r. prośbę o pieniądze odrzuciło ministerstwo nauki, jednak rok później ministerialny Fundusz Nauki i Technologii Polskiej spojrzał na prośby gdańszczan łaskawszym okiem. Upłynął kolejny rok, zanim ogłoszono przetarg na wstępny projekt jednostki. I jeszcze jeden, żeby znaleźć wykonawcę przygotowanego już wstępnego projektu oraz opisu technicznego. Wygrało konsorcjum Stoczni Remontowej Nauta i spółki Crist Sp. z o.o. Za 33,2 mln złotych, płatne ryczałtem (wiadomo, przy takim rozmachu przedsięwzięcia trudno robić korekty do każdej poprawki), miał narodzić się prawdziwy naukowy morski czołg. Umowę sygnowano w styczniu 2013 roku, na kwiecień następnego roku „Oceanograf” miał być gotowy.
Obowiązuje prawo Archimedesa
I tu zaczęły się schody. Największą przeszkodą okazał się projekt, który – trzeba podkreślić – wykonawcy zaakceptowali. Jego oczywistym parametrem była długość jednostki: 40 metrów. – Statek rzeczywiście został zaplanowany na 40 metrów. Ale po badaniach modelowych na basenie, okazał się nie do realizacji. Krótko mówiąc, obowiązuje prawo Archimedesa: statek 40-metrowy nie uzyskałby założonych warunków pływania, czyli zanurzenia, co jest parametrem decydującym dla tego statku. Został więc zbudowany na 49,5 metra – komentuje w rozmowie z INN:Poland kierujący w stoczni Nauta projektem inż. Andrzej Rachwalski.
Ujmując rzecz lapidarnie: w stoczni zbudowano model z drewna, który w trakcie testów na basenie po prostu tonął. Stoczniowcy doszli do wniosku, że statek nie może być zbudowany tak, jak go zaprojektowano. – Projektowanie zostało zatrzymane, nastąpiły uzgodnienia, korekty, ponowne badania modelowe i dlatego statek ma dziś prawie dziesięć metrów więcej długości – kwituje Rachwalski.
Gdzie tkwił błąd? Trochę tu, trochę tam – można by rzec, sądząc po tym, co mówią dziś adwersarze. Stoczniowcy upatrują źródła kłopotów w złym projekcie, problem w tym, że zaczęli – w tym samym czasie gdy ruszali z testami na basenie – produkować już poszczególne części do wersji 40-metrowej. Gdy drewniana „makieta” zaczęła tonąć na basenie, do pierwotnej wersji zgięto już – według tygodnika „Polityka” – 60 ton blach. O tym, kto zawiódł w tamtym czasie, mają teraz zdecydować sądy.
Ale wróćmy do 2013 roku: gdy model zaczął tonąć w stoczniowym basenie, można było podjąć dwie decyzje – zerwać umowę, bo takiego statku nie da się zrobić; albo brnąć w to dalej, robiąc taki statek, jaki utrzyma się na wodzie. Pierwszy scenariusz oznaczał, że mnóstwo pieniędzy – po jednej albo drugiej, albo i po obu stronach – pójdzie w błoto. Zdecydowano się na wariant drugi, najwyraźniej odsuwając w czasie rozmowę o pieniądzach i o tym, kto odpowiada za początkowe nieporozumienie. Zaczęła się seria kolejnych wpadek.
– Termin realizacji umowy upłynął 20 października 2016 roku – podkreśla kanclerz Czapiewski. – Wcześniej był wielokrotnie przedłużany na wniosek wykonawcy i z jego winy. Protokół odbioru z dnia 20 października 2016 r. zawierał szereg wad istotnych wykonanego przez konsorcjum statku, co uniemożliwiało korzystanie ze statku zgodnie z jego przeznaczeniem – zastrzega. Wyznaczono dwa miesiące na usunięcie tych wad, uczelnia zdecydowała też o naliczeniu kar umownych. Ostateczny odbiór nastąpił w grudniu zeszłego roku.
Szesnaście lat, i nie pływa
Chociaż „odbiór” to słowo idące zbyt daleko, w gruncie rzeczy przedstawiciele uczelni potwierdzili po prostu usunięcie wad. „Oceanograf” dziś przypomina morskie cudo spod igły – począwszy od pomieszczeń socjalnych (kuchnia, pralnia, suszarnia, kajuty dla 20 osób), przez część laboratoryjną (laboratoria mokre, pomiarowe, sterylne, termostatyzowane), po las żurawi i dźwigów na pokładzie, pełny wachlarz sonarów i innych urządzeń pomiarowych, udogodnienia technologiczne i luksusowe – na miarę warunków morskich – warunki funkcjonowania i pracy osób na pokładzie. Tyle że owe cudo po dziś dzień stoi w stoczni.
– Konsorcjum, pomimo starań UG, prób mediacji, wbrew umowie i przepisom prawa, nie przekazuje statku uczelni – kwituje kanclerz Czapiewski. Mało że ze wspomnianych 33 milionów z okładem uczelnia potrąciła wykonawcom 4 miliony złotych za opóźnienia. Uniwersytet Gdański nie ma też zamiaru dopłacić do kontraktu 16 mln złotych – których dodatkowo żąda z kolei konsorcjum. – Oczekujemy pieniędzy za wykonaną pracę, korekty wcześniejszej wartości kontraktu, a wreszcie odebrania statku – kontruje inż. Rachwalski.
Sprawa jest w sądzie, tym bardziej, że chodzi o pieniądze publiczne. Obie przeciągające tę linę strony konfliktu to jednostki publiczne – z jednej strony chodzi o uczelnię publiczną, z drugiej o przedsiębiorstwo należące do państwowej Polskiej Grupy Zbrojnej. W grę wchodzą procedury przetargowe, ale też zadziwiający fakt, że do starcia o „Oceanograf” doszło dopiero wraz z wybudowaniem jednostki – jakby przez te lata unikano po obu stronach rozmowy o pieniądzach i konsekwencjach przeciągającego się procesu budowy: jakby uczelnia wyszła z założenia, że „niech budują, nic nie będziemy dopłacać, kary też ich nie ominą”, a stocznia, że „dostarczyli zły projekt, to niech dopłacają, przecież statek i tak będą musieli odebrać”.
– Uniwersytet Gdański postępuje zgodnie z przepisami prawa i podpisaną umową, ponosząc istotną szkodę majątkową związaną z brakiem możliwości korzystania ze statku naukowo-badawczego „Oceanograf” niezbędnego UG do realizacji zadań naukowych i dydaktycznych – ucina kanclerz UG. Inżynier Rachwalski podsumowuje sprawę inaczej. – Naprzeciw nas, w stoczni stoi statek, którego stępka została podniesiona chyba w 2001 roku – mówi refleksyjnie. – Szesnaście lat i jeszcze nie pływa. Szkoda byłoby, gdyby i ten tak skończył – dorzuca. Gorący kartofel jest teraz w rękach sądu, chyba dopiero jego wyrok będzie zielonym światłem dla jakiegokolwiek wykorzystania katamaranu. No chyba, że jesteśmy zbytnimi optymistami.