Jest ich mało i robią się coraz starsze. Przez pandemię pracują ponad siły, są wyczerpane psychicznie i fizycznie. Te, które zachorują na COVID-19, nie mogą liczyć na żadną pomoc. Tak jak bohaterka artykułu, Pani Beata. Po tym, gdy przeszła koronawirusa, nie może pracować, nie może normalnie funkcjonować. Z dochodzeniem do zdrowia została zupełnie sama.
Do momentu zarażenia się koronawirusem, pracowała w prywatnym domu seniora na Dolnym Śląsku. Jej ośrodek bardzo szybko został dotknięty przez COVID-19. Podczas szczytu wiosennych zachorowań, zaraziła się połowa personelu i większość pacjentów.
Pani Beata, pomimo iż sama chora na astmę, pozostała ze swoimi pacjentami do samego końca. Potem i ona zachorowała, a wirus uszkodził nie tylko jej płuca, ale i pamięć oraz mowę.
Pani placówka padła ofiarą koronawirusa bardzo wcześnie?
Pierwszy pacjent zachorował w kwietniu. Wcześniej doszło do nieszczęśliwego wypadku, upadł i złamał nogę. Trafił do szpitala, a tam został wykonany test i był dodatni. Potem okazało się, że mamy chorych kolejnych pacjentów, a potem zaczęli się zarażać również pracownicy. Pierwsza tura testów wykazała, że zakażona jest ponad połowa naszych pacjentów i personel. I zaczął się prawdziwy młyn.
To znaczy?
To była wiosna, początek pandemii. Szpitale nie były przygotowane na tak dużą liczbę pacjentów. Kiedy nasi seniorzy zaczęli gorączkować i pojawiły się biegunki, dzwoniłam do różnych szpitali. Szukałam dla nich leczenia i opieki. Ale nikt nie chciał ich przyjąć. Sugerowano mi, że przy ich wieku i chorobach - część pacjentów była na przykład z Alzheimerem - nie ma sensu ich leczyć.
Mówiono to pani dosłownie?
… żeby to tylko raz. W szpitalach mi odmawiano, mówiono że moich pacjentów nie przyjmą, że nie mają miejsc. To było naprawdę straszne. To, co słyszałam wtedy od lekarzy i pielęgniarek, psychicznie mnie zniszczyło. Na oddziałach zakaźnych mówiono wprost, że trzymają miejsca dla młodych. Że nasi pacjenci są już w takim wieku, że najlepiej jakby umarli.
A ja czułam ogromną odpowiedzialność. I cały czas dzwoniłam, cały czas walczyłam o leczenie. Na koniec usłyszałam, że to my musimy naszym pacjentom zapewnić opiekę. A kiedy ze łzami w oczach mówiłam, że nie jesteśmy w stanie, to słyszałam, że najlepiej nas zamknąć.
A jak reagował personel domu seniora?
Część personelu wzięła chorobowe ponieważ byli już chorzy, a inni wzięli, bo po prostu się bali. Te dziewczyny, które miały jeszcze inne etaty, po prostu przestały przychodzić do pracy. W pewnym sensie to rozumiem. Na początku informacje na temat koronawirusa były szczątkowe.
Nasza placówka jest prywatna, przed pandemią miałam na zleceniach dużo pielęgniarek, opiekunów oraz salowych. Ale na pełnym etacie było nas niewiele. I kiedy zabrakło opieki pielęgniarskiej wiedziałam, że zostałam ostatnią osobą, która może pacjentom podać leki, zaopiekować się nimi. Więc w pewnym momencie zaczęłam spędzać w pracy całe dnie i całe noce.
To poczucie zawodowej odpowiedzialności?
Nie tylko. Ja z naszymi pacjentami czułam się bardzo zżyta. Pracowałam tam pięć lat.
Praca w takiej placówce jest bardzo trudna. To nie tylko podawanie leków. Seniorów trzeba przebierać, myć, jak czas pozwoli to porozmawiać z nimi czy poczytać. Ale ja to lubiłam, nie robiłam tego z przymusu. Mi naprawdę zależało, żeby schyłek życia moich pacjentów był jak najbardziej pogodny. Żeby czuli się jak w domu. Przecież rodziny tych ludzi oddały ich nam pod opiekę, żebyśmy o nich dobrze dbali. Więc jak mogłam ich zostawić w takiej sytuacji?
Zajmowała się pani pacjentami zupełnie sama?
Do samego końca zostało nas 12 osób, w tym opiekunowie, terapeutka i salowe. Od wojewody dostaliśmy kombinezony i inne środki ochrony. Tego akurat nam nie brakowało, zawsze były preparaty do dezynfekcji, rękawiczki, przyłbice. Bardzo uważaliśmy.
Ja wiedziałam, że mam astmę, że nie powinnam ryzykować. Ale przecież nie mogłam porzucić swoich podopiecznych, więc po prostu robiłam co mogłam, żeby zmniejszyć ryzyko zakażenia. Ale narastające zmęczenie osłabiło w końcu moją obronę. Zaraziłam się ja, zaraziliśmy się wszyscy.
Co się wtedy stało z pacjentami?
Po tygodniu po tym, jak zachorowałam i zostałam zabrana z placówki, trzeba było ewakuować cały ośrodek. Nie było dalszej możliwości organizowania pacjentom opieki. Pensjonariusze zostali przewiezieni do szpitali.
Mówi pani, że została pani zabrana…?
Dostałam wysokiej gorączki, duszności. Już nie bardzo kontaktowałam, miałam zaburzenia pamięci i orientacji. Córka zabrała mnie do domu, po kilku dniach mój stan zdrowia uległ pogorszeniu i trafiłam do szpitala. Niewiele pamiętam z tej drogi na oddział. Świadomość wróciła mi drugiego dnia, pamiętam, jak pani doktor mówiła mi, że prawdopodobnie trafię pod respirator. I bardzo się tego wystraszyłam.
Jak długo trwało leczenie?
W szpitalu spędziłam dwa tygodnie, ale w pełni zdrowa nie czuję się właściwie do dziś. Ta choroba wykończyła mnie psychicznie, wcześniejszy stres o pacjentów kompletnie mnie rozbił. Jak wychodziłam ze szpitala, to się bałam ludzi. Bałam się tego, że znowu się zarażę.
Moja córka też jest pielęgniarką, mówiła mi “mamo, ty się nie możesz bać, że znowu zachorujesz”. A ja to mam cały czas z tyłu głowy. Że jak zachoruję, to będzie bardzo źle. I mam lęki - o to, czy będzie tlen, czy będzie dla mnie respirator?
Jak człowiek choruje na koronawirusa, to myśli o najgorszych rzeczach, boi się, że już z tego nie wyjdzie. I to potem w człowieku siedzi. Wcześniej zawsze potrafiłam się jakoś pozbierać, a teraz nie potrafię.
Wszyscy mówią mi, że powinnam się ogarnąć. Byłam u psychiatry i biorę leki. Tylko dzięki temu mogę normalnie spać. Wcześniej, przez półtora miesiąca po wyjściu ze szpitala, nie byłam w stanie zasnąć. Teraz już jest naprawdę lepiej, nie boję się wyjść z domu. Wcześniej bałam się wyjść nawet na zakupy.
Leczyła się też pani neurologicznie?
Ta, te dolegliwości były najgorsze. Zawroty głowy, problemy z pamięcią, opadająca noga. I zaburzenia mowy. Nagle zaczęłam mówić w taki spowolniony sposób. Nie wiedziałam co się dzieje.
Terapia neurologiczna była bardzo kosztowna?
Tak, bo doktor przepisał mi leki, które pobudziły regenerację mojego mózgu, uszkodzonego przez koronawirusa. To naprawdę pomogło i nie żałuję ani grosza. Ale leki te nie są refundowane przez NFZ. Pierwsza kuracja kosztowała 1800 złotych, następna już prawie trzy tysiące. A prawdopodobnie będę potrzebować jeszcze jednej…
A czy ma pani jakąkolwiek szansę na zwrot tych środków?
O pomoc prosiłam pracodawcę. Ale tłumaczył, że ma teraz niskie dochody, że firma jest w dołku, jest mniej pacjentów, są problemy. I nie dostałam nic. Z jednej strony rozumiem, że jest kryzys. A z drugiej zostaje gorzka refleksja, że kiedy człowiek jest potrzebny, to o nim pamiętają, ale jak przestaje być potrzebny, to zostaje sam ze sobą.
Pisałam też maile do wojewody z prośbą o wsparcie. Nie dostałam żadnej odpowiedzi. No i w końcu przestałam pisać, bo takie proszenie jest strasznie upokarzające.
To nie pomógł pani nikt?
Dostałam 1500 złotych zapomogi od Izby Pielęgniarskiej. Dzięki temu miałam na miesiąc leczenia. No a teraz płacą za mnie moje dzieci.
A jaka jeszcze pomoc by się przydała?
Przydałaby się jakakolwiek pomoc. Ja nie otrzymałam nigdzie żadnego wsparcia, o wszystko musiałam starać się sama. A było mi naprawdę trudno, ze względu na mój stan. Gdybym nie miała prywatnego ubezpieczenia, nie dostałabym się nawet do specjalisty. Lekarze pierwszego kontaktu nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Nie ma żadnych standardów, jeśli chodzi o opiekę nad pracownikami służby zdrowia.
Jedyne, co usłyszałam, to to, że ma się zebrać w sobie i wracać do pracy, bo inni mnie potrzebują. A ja nie jestem w stanie. Jestem zbyt rozkojarzona. Boję się odpowiedzialności, boję się tego, że pomylę leki, że zrobię komuś krzywdę.
Udało się pani dostać na rehabilitację do ośrodka w Głuchołazach.
Tak, to nowa jednostka. Tam jest oddział szpitala MSWiA, gdzie działa program rehabilitacji po-covidowej. Byłam tam na początku listopada, jako jedna z pierwszych na większym turnusie.
I jak?
Nie tak to sobie wyobrażałam. Saturację i ciśnienie zmierzono nam tylko na początku i na końcu turnusu. Nie robiono nam żadnych badań, nawet podstawowych badań krwi. Brakowało fachowego wytłumaczenia tego, co my właściwie w tych Głuchołazach robimy.
Fizjoterapeuci nie wyjaśniali jak prawidłowo wykonywać ćwiczenia, każdego dnia po prostu pedałowaliśmy na rowerkach stacjonarnych. No i byliśmy w tym ośrodku zupełnie zamknięci. Kolejne 3 tygodnie przymusowej, dobijającej izolacji w niezbyt dobrych warunkach. Bez opieki psychologicznej. Ja byłam tam sama, więc nie miałam się nawet do kogo odezwać.
W niezbyt dobrych warunkach?
Ja wiedziałam, że nie jadę tam na wczasy, tylko się leczyć. No i widać było, że w ośrodku cały czas trwa remont, więc za jakiś czas pewnie będzie lepiej. Ale to jak wyglądały sale, jak wyglądały łazienki… To było okropne. Prysznice bez zasłonek, okna bez rolet i naprawdę obrzydliwe kratki odpływowe. Brzydziłam się za każdym razem, kiedy musiałam się tam myć.
Ale, prawdę mówiąc, to nie warunki były najgorsze, tylko to, że nikt się nami nie interesował. Trochę więcej uwagi miał jedynie pewien poseł PIS-u, który też trafił na turnus. Koło niego jednego naprawdę skakano.
W przypadku innych pacjentów, w moim przypadku - lekceważono wszystkie skargi na inne dolegliwości niż duszność. Jak zgłosiłam lekarzowi, że mam silne bóle pleców i nadgarstków, to powiedział mi, że on tu jest od rehabilitacji oddechowej. A na różne inne problemy uskarżało się bardzo wielu pensjonariuszy ośrodka.
Od wiosny cały czas się pani leczy, jak pani sobie z tym radzi finansowo?
Właśnie skończyło mi się chorobowe. W listopadzie minęły 182 dni, czekam na zusowską komisję i liczę, że załapię się na świadczenie rehabilitacyjne. Zobaczymy, czy je dostanę. Ale obiecałam sobie, że nie odpuszczę, choćbym się miała odwoływać.
Przez tyle lat pracowałam ciężko. Wydaje mi się, że pracownicy zdrowia powinni mieć jakieś wsparcie, szczególnie w czasie pandemii. Przykre jest to, że na przykład nauczyciele - z całym szacunkiem dla ich pracy - mają rok na poratowanie zdrowia. A pielęgniarki nie.
Jakiego wsparcia potrzebują pracownicy medyczni?
Ja potrzebuję stałej rehabilitacji. Od czasu infekcji stale dokuczają mi silne bóle pleców oraz rąk, często także i nóg. Wiem, że jest mi potrzebna. Widzę to nawet po tych Głuchołazach. Nie wszystko mi się tam podobało, ale wróciłam wzmocniona. Chciałabym mieć dostęp do stałej rehabilitacji.
Tymczasem rehabilitacja na NFZ to w zasadzie kpina: najpierw pół roku czekania na wizytę do specjalisty, potem kolejne miesiące, jeśli nie lata oczekiwania na termin. Droga przez mękę. Ale czy nie mogłabym oczekiwać pomocy państwa po tym, jak przez tyle lat walczyłam o zdrowie i życie pacjentów?
Ale przede wszystkim chciałabym, żeby ktoś się mną zainteresował. Żeby nie było tak, że jak choruje personel medyczny, to potem zostaje z tym wszystkim sam. Cały czas słyszymy, że musimy stać na wysokości zadania, dawać z siebie wszystko. My jesteśmy tylko ludźmi, a traktuje się nas jak roboty.
Jestem przerażona, gdy słyszę w telewizji, co się mówi o lekarzach i pielęgniarkach. I proszę mi wierzyć, jak dziewczyny pracują 12 godzin w covidowych kombinezonach, to potem potrzebują kolejnych 24 godzin, żeby odpocząć.
To jest straszna praca: jest strach, jest odpowiedzialność, człowiek się poci, nie może oddychać. A nie daj boże, żeby potem zachorował. Zostaje wówczas sam z problemami: zarówno zdrowotnymi i psychicznym wyczerpaniem jak i rodzinnymi, zawodowymi i finansowymi
Przez rok pracowałam w Niemczech. Tam jest zupełnie inne podejście, zupełnie inny szacunek do człowieka. A my tu w Polsce jesteśmy traktowani jak obywatele niższej kategorii. O polskich pielęgniarkach i o naszym zdrowiu - psychicznym i fizycznym - nie pamięta nikt.
Kiedy byłyśmy potrzebne w walce z epidemią, to wszyscy nam pięknie klaskali, z premierem i ministrem zdrowia na czele. Kiedy jednak stało się tak, że teraz to niektóre z nas potrzebują pomocy, po urazach odniesionych w walce z epidemią, to okazuje się, że jedyne co ma nam do zaoferowania nasze Państwo, to tylko te oklaski.