Wielu z nas nie wyobrażaja sobie rozpoczęcia roku od otwarcia kalendarza i uzupełnienia go o plany na kolejne dwanaście miesięcy. Przełom roku to idealny czas na podsumowanie dotychczasowych działań i sporządzenie nowej listy zadań do wykonania. Tylko jak mądrze podejść do postanowień noworocznych i ich realizacji? Rozmawiamy o tym z Krzysztofem Mantheyem, coachem, konsultantem, interwentem kryzysowym, wykładowcą w Instytucie Nauk Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk.
Nowy Rok prowokuje nas do sporządzenia listy rzeczy do zrobienia, również w kwestii biznesu. To dobra strategia?
Przełom roku nie jest niczym wyjątkowym, ale ma wymiar symboliczny – nic nie stoi na przeszkodzie, aby zamiast 1 stycznia wyznaczyć datę 17 lutego czy 24 października. Bywa, że odwołujemy się do myślenia magicznego, dlatego traktujemy niektóre daty symbolicznie. I jest w tym pewna wartość, bo skłania nas to do refleksji. Przełom roku to też zamknięcie cyklu biznesowego, a to dobry moment, aby dokonać oceny tego, co jest za nami i spojrzeć w przyszłość.
Tylko jeśli nie uda nam się odhaczyć zaplanowanych celów, zamiast satysfakcji pojawi się zniechęcenie. Jak tego uniknąć?
Nie stawiać sobie nierealnych wyzwań. Pułapką jest tworzenie długiej, skomplikowanej listy – to przejaw myślenia życzeniowego. Aby obniżyć poziom potencjalnej frustracji, warto uporządkować punkty na liście celów – zarówno chronologicznie, jak i pod względem wagi zadań, które mamy do wykonania. I wprowadzajmy zmiany i postanowienia stopniowo, nawet rozkładając je na cały kolejny rok. Takie postępowanie może stać się naszym efektywnym nawykiem. Robiąc coś na skalę swoich możliwości, działamy w oparciu o nasze zasoby, jednocześnie zdobywając nowe kompetencje potrzebne, by zmierzyć się z większymi wyzwaniami. Warto przy tym zachować hierarchię i mniej istotne rzeczy zachować na koniec. Jeśli nie starczy nam na nie czasu, poziom frustracji będzie pod kontrolą.
Nowy Rok zdaje się być słabym okresem na realizację nowych planów, w tym rozpoczęcie biznesu – trwa sezon urlopowy.
Jeśli ktoś otwiera dzialalność gospodarczą z datą 1 stycznia, oznacza to najprawdopodobniej, że wcześniej już się do tego przygotował. Z kolei jeśli ktoś postanowi, że rozpocznie biznes od Nowego Roku, to pierwszych efektów może spodziewać się po kwartale, może po pół roku. Oczywiście wiele zależy od rodzaju działalności. Ponadto ludzie, którzy prowadzą biznes, minimum raz na kwartał dokonują ewaluacji: gdzie jestem, gdzie chciałem być, dokąd zmierzam, co muszę zrobić. I przekładają to na plany: krótko-, średnio- i długookresowe. To dobre podejście.
Co, jeśli wcześniej skończy im się energia? Wymyślono nawet na to nazwę: blue monday.
Który jest publicystycznym mitem. To określenie ma oznaczać "najbardziej depresyjny dzień w roku", jednak takie uogólnienia nie mają podstaw naukowych ani niczemu konstruktywnemu nie służą.
Przerwę od pracy – chociażby świąteczną – warto poświęcić na rozwój zawodowy czy odpocząć? Co przynosi lepsze efekty?
Zależy od tego, czego doświadczaliśmy w minionym okresie i czego spodziewamy się w następnym. Moment zatrzymania się w największym stopniu powinien służyć odbudowie zasobów, a dla każdego będzie oznaczało to coś innego. Może nam brakować rożnych zasobów: zdrowia, dobrej kondycji psychicznej, relacji z bliskimi, snu i dobrego żywienia, ale też może to być brak wglądu w prowadzony biznes i zrozumienia swojej sytuacji rynkowej czy brak klarownego planu na następny okres. Gdybym miał skłonić kogoś, aby zrobił dla siebie coś wartościowego, zapytałbym: "Które zasoby ci się wyczerpują? Spróbuj je odbudować".
Przełom roku to są żniwa dla coachów?
Firmy w rocznym planie budżetowym mają wpisane wydatki na rozwój. Bywa, że środki przeznaczone na rozwój pracowników kumulują się w ostatnim kwartale. I jeśli organizacja finansuje spotkania coachingowe, mentoringowe czy warsztaty, zdarza się, że boom na szkolenia przypada na ostatnie trzy miesiące roku. Tylko, czy to oznacza, że to dobry moment na rozwój? Nie zawsze. W wielu branżach końcówka roku jest czasem, kiedy się pędzi, dopina umowy, budżety, organizuje duże akcje marketingowe. Może brakować przestrzeni na refleksję i rozwój. W takiej sytuacji warto pomyśleć o tym, żeby coaching lub inną formę rozwoju zaplanować na styczeń czy luty.
Istnieją dobre okresy, aby zacząć działać?
Dobry moment na działania rozwojowe to taki, kiedy mamy świadomość celów, które chcemy osiągnąć lub doświadczamy kryzysu, z którego chcemy wyjść. Nie ma to nic wspólnego z datą w kalendarzu. Najkorzystniej, gdy pracę nad własnym rozwojem rozpoczynamy wtedy, kiedy pojawia się potrzeba, nie czekając na magiczny sygnał od losu. Ale czasami ta odrobina magii, czyli znaczący dla nas moment, może wyzwolić chęć do działania.
Coachowie są mistrzami od zarządzania czasem?
Nie możemy zarządzać czasem, nie mamy na niego wpływu. Natomiast możemy zarządzać sobą i swoimi zadaniami w czasie. Kiedy mierzymy się z nierealistycznym zadaniem "zarządzania czasem" ryzykujemy rozproszeniem lub wyczerpaniem naszych zasobów. Próbując w dostępnym nam czasie upchnąć jak najwięcej zadań, zapominamy o higienie codzienności: odpoczynku, śnie, relacjach społecznych, zdrowiu…
W sieci krąży mem mówiący, że "Twoja doba ma tyle samo godzin co doba Beyonce”. Takie odnoszenie się do czasu jest zgubne?
Porównywanie się z innymi jest istotnym elementem budowania obrazu siebie. Kiedy jednak porównujemy się na przykład do znanych osób, narażamy się na frustrację i obniżenie poczucia własnej wartości. Względnie bezpiecznie porównywać się możemy z tymi, którzy dysponują podobnymi do naszych zasobami, mierzą się z podobnymi wyzwaniami i funkcjonują w podobnym środowisku. Niech więc z Beyonce porównuje się Rihanna, jeśli tego potrzebuje.
Pędząc ku doskonaleniu się, bagatelizujemy aspekt odpoczynku. Niektórzy demonizują oglądanie seriali, uznając to za stratę czasu, który można przeznaczyć na rozwój. Czyżby?
Gonimy za perfekcjonizmem, ścigamy się z innymi, a mówiąc brutalnie: i tak dobiegniemy do tej samej mety. Zdarza się, że nie tyle gonimy za perfekcją, co nerwowo uciekamy przed swoimi lękami.
Odpoczywanie służy odbudowie naszych zasobów. Jedni potrzebują porządnie się wyspać, a inni zaspokoić potrzeby społeczne, czyli spotkać się z przyjaciółmi czy poświęcić czas dzieciom, które od miesięcy tylko migają im w tle, bo siedzą na e-lekcjach lub biegają do szkoły na drugim końcu miasta. A są też potrzeby psychologiczne czy duchowe: lubimy się powzruszać, przeżyć lub zobaczyć coś pięknego. Więc jeśli znajdę dobrą produkcję, która powoduje, że świetnie się bawię, łapię dystans do tego, co trudne, śmieję się lub wzruszam, to prawdopodobnie coś ważnego się dzieje, jakiś komponent we mnie jest uzupełniany. Problem pojawia się, gdy na przykład chronicznie nie dosypiamy, a jako formę odpoczynku wybieramy całonocny maraton filmowy zamiast ośmiu godzin snu.
Warto byśmy starali się być nie tyle najlepsi, co możliwie optymalni. Człowiek optymalnie zarządzający swoimi zasobami jest w stanie mobilizować się adekwatnie do wyzwań, które przed nim stają. Miewa nawet nadwyżki energii pozwalające mierzyć się z zaskakującymi sytuacjami, zadaniami, obciążeniami. Można powiedzieć, że starając się być optymalnymi, mamy szansę gromadzić pewną rezerwę energetyczną.
Wielozadaniowość to nasza super moc czy przekleństwo?
Multitasking nie istnieje. Nasz mózg nie ma podzielności uwagi, potrafi jedynie bardzo szybko przełączać ją między różnymi obszarami. Jeśli ktoś próbuje robić dwie rzeczy jednocześnie, czyli opracować dwa dokumenty albo prowadzić rozmowę i analizować coś złożonego, tak naprawdę nie robi efektywnie żadnej z tych rzeczy. Przez moment popularne było przekonanie, że młode pokolenia są multitaskowe. Cóż – radzą sobie, bo mają młode, sprawne układy nerwowe, a tym samym dużą zdolność adaptacyjną, ale to nie oznacza, że ich mózgi funkcjonują inaczej. Jednak doświadczenia moich klientów pokazują, że ci, którzy skupiają się na jednym zadaniu, są w stanie zrobić więcej i lepiej, niż osoby, które będą próbowały robić kilka rzeczy na raz.
Dobrym rozwiązaniem jest delegacja zadań, ale czy potrafimy to robić?
Kiedy próbujemy przekazać zadania innym często robimy to, ale z zastrzeżeniem, że praca ma być wykonana tak szybko i dobrze, jak sami byśmy to zrobili. Kiedy to się nie udaje, dochodzimy do konstatacji: wolę to zrobić sam. Pułapką jest myślenie, że więcej czasu stracę, żeby kogoś nauczyć, niż gdybym miał coś zrobić sam. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że czas związany z delegowaniem nie jest kosztem tylko inwestycją. Dzielenie się zadaniami jest inwestowaniem w rozwój ludzi, z którymi pracujemy i w sprawniejsze planowanie swoich zadań w czasie.
A jeśli to szef dokłada pracownikowi zadań, argumentując, że przecież on sobie z tym najlepiej poradzi?
Stara prawda o asertywności mówi, że jeżeli nie postawimy granic, inni wyznaczą je tam, gdzie im wygodnie. Efekty braku asertywności odczujemy może nie za pół roku czy rok, ale później już tak, lecz wtedy będzie to już program naprawczy. Trzeba więc takiemu szefowi powiedzieć wprost, jakie są nasze możliwości i jakich warunków pracy potrzebujemy. Tymczasem ludzie często tylko dają do zrozumienia, że coś im się nie podoba, licząc, że ktoś to zauważy, a w rzeczywistości są to tylko ich wyobrażenia. Trzeba mówić jasno, konkretnie, bez niedomówień.
Kiedy zespoły się kurczą, na pracowników spada nie tylko 120 proc., ale i 200 proc.
Model permanentnego challengowania pracowników, gdy muszą się wykazać, "doskoczyć do pewnego poziomu", znajduje uzasadnienie właściwie tylko w połączeniu z adekwatnym wsparciem. Ale gdy go nie ma albo szef obiecuje: najpierw się wykaż, potem dostaniesz narzędzia czy wsparcie innych ludzi, to mamy do czynienia z manipulacją.
W pracy interwencyjno-kryzysowej, spotykam sytuacje silnego kryzysu doświadczanego przez pracowników, gdy ludzie bywają rozchwiani, zwłaszcza w pandemii, kiedy ich efektywność spada nie o połowę, lecz nawet o 80 procent. Kryzys bywa głębszy tam, gdzie przykręcanie śruby było na porządku dziennym i czasami przez lata pracowało się na 120 procent.
Bywa jednak, że osoby, które mówią wprost o swoich potrzebach, spotykają się z odmową.
Jak ktoś próbuje przekraczać nasze granice, nie poprzestanie na jednej próbie. Asertywność nie oznacza bowiem tylko postawienia granicy, lecz także jej utrzymanie. Rozumiem, że gdy szef lub szefowa mówi "nic mnie to nie obchodzi, jakoś sobie poradź", pracownik może odczuwać lęk i pozwalać na przekraczanie swoich granic. Istnieje przecież ryzyko, że konsekwencją naszej asertywności będzie koszt, na który nie jesteśmy gotowi. Jednak jeśli pozwolimy na przesunięcie granic, prawdopodobnie zapłacimy wyższą cenę, może tylko trochę później. To my wybieramy: czy płacimy cenę asertywności czy jej braku.
Pokolenie millenialsów, ale też zetek i igreków już stawia te granice. Napawa to Pana optymizmem?
Podziwiam ich, jestem fanem. Te pokolenia pokazują swoim rodzicom, że się mylili podporządkowując swoje życie pogoni za karierą. Intryguje mnie deklaracja młodych ludzi, którzy mawiają: "ciągłe awansowanie nie jest tym, o czym marzę; budowanie relacji jest dla mnie równie ważne jak praca zawodowa; podróżowanie i poznawanie świata ma taka samą wartość, jak zdobycie dobrego stanowiska". Dla nich praca nie stanowi osi życia. To inspirujące, że potrafią dostrzegać, iż życie składa się z wielu elementów i każdy z nich jest ważny. Pokładam w nich sporo nadziei.
Starsze pokolenie zaczyna naśladować młodsze?
Spotykam osoby dojrzałe, mające dorobek zawodowy i świadomość siebie, potrafiące złapać dystans do pracy i kariery. Trudno jednak powiedzieć, czy to efekt naśladowania. Może po prostu dojrzałość?
Dlaczego – zwłaszcza polski pracownik – nie potrafi chwalić się dokonaniami?
Zanim ktoś stanie się polskim pracownikiem, chodzi do polskiej szkoły, gdzie nauczyciel zamiast chwalić obszerne i dobrze napisane wypracowanie oraz pracę w nie włożoną, podkreśla na czerwono cztery błędy. Uczymy się zwracać uwagę na to, co niedoskonałe i błędne. Ten wzorzec postrzegania siebie i swojej pracy często przenosimy na grunt zawodowy. Na pytanie "Co sądzisz o mojej pracy?", często słyszy się odpowiedź "Nic złego powiedzieć nie mogę".
W naszej kulturze to jest komplement.
Uczeń, który napisał wypracowanie z błędami, zamiast usłyszeć: „cztery błędy, mierna”, powinien usłyszeć: "praca nie jest idealna, są jeszcze obszary, jak ortografia, nad którymi musisz popracować, ale chcę ci powiedzieć, że twoja wyobraźnia, sposób w jaki pokazujesz postaci i fabuła, którą wymyśliłeś, jest niezwykle wartościowa". Po którym z tych komunikatów będzie miał motywację do rozwoju?
Są też sytuacje niezależne od nas – koniec roku, a my dostajemy wypowiedzenie. I co wtedy?
Najpierw jest szok. Potem dobrze jest poszukać wsparcia. Trudno jest znaleźć obiektywny obraz siebie, kiedy dostajemy wypowiedzenie. Pomóc może skupienie się nie na problemie, lecz na zasobach – podsumowanie tego, co potrafię, jakie mam kontakty, do kogo mogę się odezwać, jak mogę zmienić swój profil na LinkedIn czy w jaki sposób napisać o tym na Facebooku, aby zakomunikować światu, że szukam pracy. Wiem, że łatwo się to mówi i zdaję sobie sprawę z tego, że jest to duże wyzwanie. Dlatego warto poszukać życzliwej osoby, która nam pomoże przejść przez tę sytuację i spojrzeć na nią obiektywnie. Czasami takim coachem może być życzliwy partner czy przyjaciel, a czasami warto zwrócić się do specjalisty w tej dziedzinie. Choć jest to trudne doświadczenie, życie nie kończy się na zmianie pracy, a wręcz przeciwnie – rozpoczyna się jego kolejny etap.
Co dobrego przyniósł nam czas pandemii? Jesteśmy na innym rynku pracy.
Nauczyliśmy się mówić, że potrzebujemy wsparcia, przyznawać, że doświadczamy kryzysu. Nauczyliśmy się rozmawiać o tym, że zdrowie psychiczne, wellbeing i relacje w zespole są tak samo ważne, jak nowe komputery. Życzę nam wszystkim, aby w kolejnym roku ta tendencja się rozwijała, abyśmy tworzyli świat na ludzką miarę. Słabości i kryzysy są integralną częścią naszych doświadczeń – jeśli je zauważymy, zrozumiemy i zaakceptujemy, będziemy potrafili także celebrować sukcesy.