Posłowie demokratycznej opozycji wnieśli do Sejmu projekt ustawy w celu wsparcia odbiorców energii elektrycznej, paliw gazowych i ciepła. – Ta ustawa ma newralgiczne znaczenie dla ludzi – mówi nam aktywista Bart Staszewski. Opowiada o lukach w przepisach, które mają umożliwiać inwestorom wywłaszczanie obywateli.
Reklama.
Reklama.
Staszewski w opublikowanej przez siebie publikacji zwraca uwagę, że "zgodnie z opisem na stronie Sejmu projekt ten dotyczy zminimalizowania podwyżek wpływu cen energii i gazu dla odbiorców indywidualnych, podmiotów użyteczności publicznej oraz jednostek samorządu terytorialnego".
Jednak są w nim ukryte przepisy, które mogą sprawić, że zwykli ludzie będą na przegranej pozycji w możliwym sporze z inwestorami.
Krytyczny błąd czy fatalna pomyłka
Omawiany projekt przewiduje 15 zmian, które w teorii mają zmienić zasady dotyczące wyznaczania lokalizacji pod budowę farm wiatrowych. Skontaktowaliśmy się z Bartem Staszewskim, który w swojej publikacji wyartykułował, dlaczego nowe przepisy, gdyby weszły w życie, doprowadziłyby do ułatwienia inwestorom wywłaszczania właścicieli poszczególnych gruntów.
– Naszym zdaniem trzeba się przyjrzeć, w jaki sposób jest procedowana ta ustawa, która ma newralgiczne znaczenie dla ludzi, którzy mogą być dotknięci tymi zmianami. To w końcu ustawa, która powinna być projektem rządowym, a nie projektem poselskim. Nasi prawnicy zapoznali się z tą wrzutką. Najbardziej uderza nas to, że ta nowa jakość, która ma być oferowana przez nowy rząd, odbywa się bez konsultacji społecznych i jest ot, tak wrzucana do Sejmu – zaznacza.
Co więcej, projekt zakłada zmiany ustawie o gospodarce nieruchomościami, które mogą umożliwić wywłaszczanie osób prywatnych w celu budowy elektrowni wiatrowych i innych inwestycji OZE, ponieważ po wejściu w życie projektu budowa inwestycji OZE będzie celem publicznym. To poważna ingerencja w prawo własności i prawa obywateli – czytamy na stronie fundacji "Basta".
Stracą zwykli obywatele
Bart Staszewski w rozmowie z nami uważa, że na wejściu nowych przepisów stracą najbardziej zwykli ludzie, którzy posiadają grunty interesujące dla potencjalnych inwestorów.
Staszewski pokłada nadzieje w tym, że posłowie opozycji, którzy złożyli projekt nowelizacji ustawy "zmienią swoje nastawienie do społeczeństwa". Równolegle podkreśla znaczenie wielu organizacji proekologicznych, które jego zdaniem powinny być wysłuchane przez wnioskodawców.
– Właśnie z tego powodu, że mamy prawników z różnych obszarów, zwracamy uwagę na tego typu problemy i niedociągnięcia. Niestety ta grupa posłów nie konsultuje się z takimi organizacjami jak nasza, które mają tak duże i szerokie doświadczenie, tylko postanowiła zrobić taką wrzutkę. To jest moment, w którym wszyscy powinniśmy bić na alarm, bo nie tak to powinno wyglądać – podsumowuje Bart Staszewski.
W odpowiedzi na wątpliwości głos zabrała posłanka ugrupowania Szymona Hołowni. Posłanka Paulina Henning-Kloska w rozmowie z Radiem Zet przypomniała, że liberalizacja przepisów w omawianym zakresie była wspólnym postulatem demokratycznej opozycji.
– Liberalizację przepisów dotyczących rozwoju energii z wiatru na lądzie zapowiadały wszystkie ugrupowania opozycyjne. Wiatraki, które powstają dzisiaj w Polsce, mają głośność mniej więcej 104-105 decybeli. Według miar, które przyjęliśmy, takie wiatraki mogą stać na poziomie 546 albo 607 metrów [od domów]. To pokazuje, że jesteśmy w normach, a nawet powyżej norm społecznych, które ostatnio były uznawane za dobre – powiedziała Kloska.
Przypomnijmy, że najistotniejszym elementem projektu jest znaczne zmniejszenie wymaganych odległości między farmami, a zabudową mieszkaniową. W przypadku zabudowy wielorodzinnej odległość ta spada do 300 metrów, natomiast w przypadku zabudowy jednorodzinnej wynosi jedynie 400 metrów – wynika z ustaleń fundacji "Basta".
Dodatkowo nowela zakłada możliwość lokalizacji farm wiatrowych w odległości zaledwie 300 metrów od parków narodowych i rezerwatów przyrody, choć w uzasadnieniu mowa jest o odległości 500 metrów.
Czytaj także:
Ustawa wiatrakowa – czym jest i kogo dotyczy?
Jak informowaliśmy na łamach INNPoland, liberalizacja tzw. ustawy wiatrakowej to kwestia postulowana od dawna. Tzw. zasada 10H została wprowadzona przez PiS w 2016 roku. W praktyce przepis ten uniemożliwia stawianie w Polsce nowych elektrowni wiatrowych. 10H oznacza dziesięciokrotność wysokości – to minimalna odległość nowego wiatraka od siedzib ludzkich i terenów cennych przyrodniczo. Jak wyliczył think tank Instrat obszar ten obejmuje 99,7 proc. powierzchni Polski.
W ramach nowelizacji rząd chce wprowadzić zasadę 10H, zgodnie z którą dostępność terenów pod inwestycje wiatrowe miałaby sięzwiększyć ponad 25 razy. Odległość będzie mogła być inna niż 10H, ale nie mniejsza niż 500 m od budynków. Rząd chce, aby ostateczną decyzję o lokalizacji instalacji podejmowały samorządy.
Z uzasadnienia tej noweli możemy wywnioskować, kto na tych zmianach najbardziej skorzysta. Nie są to szarzy obywatele, ani osoby, które chcące wejść do parku krajobrazowego zobaczą wiatraki. O ile potrzebujemy sprawiedliwej transformacji energetycznej, o tyle nie powinna ona wyglądać w taki sposób, jak proponuje ta grupa posłów.