
– Nasz mózg nie nadąża z ewolucją za tempem rozwoju technologii – na zmiany w jego "okablowaniu" potrzeba pokoleń, nie dekad. Dlatego relacje twarzą w twarz wciąż "karmią" nas inaczej niż relacje zdalne: angażują dotyk, zapach, wzrok i słuch – mówi w wywiadzie dla INNPoland psycholożka Justyna Żukowska-Gołębiewska.
Samotność coraz częściej wymieniana jest wśród największych zagrożeń cywilizacyjnych współczesnego świata. Wiemy, że prowadzi do chorób, zarówno psychicznych, jak i fizycznych, a w skrajnych przypadkach do śmierci. Ponadto pogłębia konflikty społeczne, które stanowią niemal uniwersalne wyzwanie we wszystkich zakątkach dzisiejszego świata.
Postęp technologiczny, mimo wstępnych założeń i obietnic, coraz bardziej oddala nas od siebie. Proces ten dodatkowo napędziła pandemia, w trakcie której jeszcze bardziej zaczęliśmy polegać na komunikacji cyfrowej, a nawet na towarzyszach AI.
O tych wyzwaniach, z psychologicznego i biologicznego punktu widzenia, rozmawiam z Justyną Żukowską-Gołębiewską – psycholożką, psychotraumatolożką, specjalistką przeciwdziałania przemocy domowej i interwentką kryzysową. Żukowska-Gołębiewska jest również główną koordynatorką programu profilaktycznego "MŁODE GŁOWY", realizowanego przez Fundację UNAWEZA Martyny Wojciechowskiej. Jest także członkinią zespołu ds. współpracy z NGO przy Ministerstwie Edukacji Narodowej.
Rozmawialiśmy w trakcie imprezy Niedzielnych zorganizowanej pod koniec sierpnia w warszawskim Lunaparku.
Samotność jest niezdrowa jak kilkanaście papierosów dziennie
Wiktor Knowski, INNPoland: Czy stoimy w obliczu "epidemii samotności"?
Justyna Żukowska-Gołębiewska: To jest duże słowo, natomiast zastanawiam się, czy nieuprawnione. Światowa Organizacja Zdrowia w 2023 roku uznała samotność za globalne zagrożenie zdrowia publicznego. Badania Juliane Holt-Lunstad i jej zespołu pokazują, że chroniczna samotność i izolacja społeczna zwiększają ryzyko przedwczesnej śmierci w stopniu porównywalnym do palenia kilkunastu papierosów dziennie. To nie jest więc tylko kwestia złego samopoczucia. Samotność realnie skraca życie i zwiększa podatność na depresję, zaburzenia lękowe czy choroby somatyczne.
Kiedy czujemy się samotni, nasz mózg zaczyna działać inaczej – funkcje poznawcze spadają, pojawia się trudność w jasnej ocenie sytuacji, rośnie czujność i skłonność do widzenia świata w kategoriach zagrożeń. A my przecież jesteśmy istotami relacyjnymi – dopiero w kontakcie z drugim człowiekiem, który nas przytuli, poda rękę, powie: "chodź, zrobimy to razem", układ nerwowy odzyskuje równowagę.
I jeszcze jedno: samotność nie oznacza tylko fizycznego bycia samemu. To doświadczenie subiektywne. Można mieć wokół siebie ludzi, a mimo to czuć się głęboko osamotnionym.
Dlaczego ten problem narasta teraz?
Często słyszę to pytanie: dlaczego akurat dziś, w czasach obfitości, nowoczesnych technologii i pozornie nieograniczonych możliwości, tak wielu z nas czuje się samotnie?
Pierwsza odpowiedź kryje się w zmianach społeczno-kulturowych. Funkcjonujemy inaczej niż nasi rodzice i dziadkowie. Pracujemy online lub hybrydowo, poruszamy się w komunikacji miejskiej z oczami utkwionymi w ekrany, ze słuchawkami w uszach. Kontakt wzrokowy, spontaniczne rozmowy, codzienne mikrowięzi – to wszystko zanika. Spotykamy się rzadko, zwykle w gronie tych samych kilku osób.
A tymczasem nasz układ nerwowy potrzebuje kontaktów z innymi ludźmi, by móc się regulować. To właśnie koregulacja – pojęcie opisane m.in. w teorii Stephena Porgesa.
Czym jest koregulacja?
To ewolucyjny mechanizm, dzięki któremu odzyskujemy równowagę emocjonalną w obecności innej osoby. Kiedy jesteśmy pobudzeni, zestresowani, a obok pojawia się ktoś spokojny i wyregulowany – nasze serce bije wolniej, spada poziom kortyzolu, układ nerwowy wraca do równowagi. To może być pies kładący głowę na naszych kolanach, kot mruczący na poduszce, ale najbardziej naturalnym źródłem koregulacji jest drugi człowiek.
Problem w tym, że coraz rzadziej sięgamy po tę formę regulacji. Relacje, które kiedyś wymagały spotkania twarzą w twarz, przenoszą się do sieci. Chcemy szybko, łatwo, bez wysiłku. A głębokie więzi potrzebują czasu i konsekwencji.
To kolejny termin do wytłumaczenia.
Więź głęboka – w rozumieniu teorii przywiązania Johna Bowlby’ego – to poczucie, że jestem kochany i chciany nawet wtedy, gdy bliskiej osoby nie ma obok. Dziecko wie, że mama wróci z pracy, partner wie, że partnerka jest emocjonalnie dostępna, nawet jeśli wyjechała w delegację. To fundament bezpieczeństwa.
Dzisiaj coraz częściej budujemy więzi powierzchowne. Jeśli ktoś znika z pola widzenia, szybko przenosimy uwagę na kolejną osobę. A przecież prawdziwa więź polega na tym, że potrafimy kogoś "trzymać w sercu" mimo jego fizycznej nieobecności.
Nie wyewoluowaliśmy do życia w samotności
Jednak to nie są zmiany, które zaszły wczoraj. Dlaczego jeszcze się do nich nie przystosowaliśmy?
Nasz mózg nie nadąża z ewolucją za tempem rozwoju technologii – na zmiany w jego "okablowaniu" potrzeba pokoleń, nie dekad. Dlatego relacje twarzą w twarz wciąż "karmią" nas inaczej niż relacje zdalne: angażują dotyk, zapach, wzrok i słuch. Delikatny, czuły dotyk uruchamia układy odpowiedzialne za kojenie – m.in. szlaki tzw. włókien C-taktylnych oraz wyrzut oksytocyny.
I wreszcie węch – często zapominany, a w relacjach fundamentalny. Już noworodki rozpoznają matkę po zapachu, a sama woń matki poprawia zdolność przetwarzanie twarzy u niemowląt; dorosłym zapachy przekazują też emocje (np. lęk), modulując czujność i zachowanie.
Stąd moja teza: online możemy się zauroczyć, ale do zbudowania głębokiej więzi potrzebujemy pełnej, wielozmysłowej obecności – dotyku (który sprzyja wyrzutowi oksytocyny) i zapachu drugiej osoby. Badania o oksytocynie i czułym kontakcie (np. w codziennych mikromomentach bliskości) potwierdzają, że to nie metafora, tylko fizjologia relacji. Dodatkowo badania nad ludzkimi "chemosygnałami" i preferencjami zapachowymi pokazują, że zapach niesie informacje społeczne (w tym informacje o emocjach).
A w tym momencie coraz częściej staje się on ostatnim zmysłem, przez który się poznajemy.
W psychologii mówimy o modelu biopsychospołecznym, czyli wieloczynnikowym, który tłumaczy nam obecne zjawiska. Ja problem samotności widzę na trzech poziomach.
Pierwszy to biologiczny, czyli nasze cechy wewnętrzne: typ osobowości, temperament, być może neuroróżnorodność. Na przykład osoby neuroatypowe mają inny styl budowania i nawiązywania relacji, co utrudnia pierwszy kontakt, zwłaszcza gdy wszyscy chcą szybko się poznawać. Dla takich osób poznawanie wymaga czasu i cierpliwości.
Dziś wielu ludzi relacje z drugim człowiekiem traktuje tak, jak rolkę na Instagramie: jeśli nie dostaje od razu bodźców dopaminujących (dopamina to neuroprzekaźnik i hormon, który odgrywa kluczową rolę w systemie nagrody w mózgu – przyp. red.) to "przewija" dalej i szuka następnej osoby, która da mu te bodźce.
Uzależniliśmy się od tego i szukamy tego w realu. Każda zdrowa relacja wymaga cierpliwości i czasu, czyli własnego tempa. Czasami nasze cechy wewnętrzne utrudniają nam nawiązywanie głębszych relacji w dzisiejszym świecie, w którym wszystko ma być szybko i przyjemnie, bo albo jesteśmy zależni od bodźców i dążymy do szybkiego zaspokajania potrzeb, albo hedonistycznie chcemy czerpać z relacji tylko przyjemność, zapominając, że zdrowa relacja także przynosi nam czasami dyskomfort.
Ale samotność, jak już ustaliliśmy, to nie tylko biologia.
Mamy też cechy psychologiczne związane z określonym stanem emocjonalnym. Jeśli doświadczamy kryzysu psychicznego, np. zaburzeń nastroju, lub lęku społecznego, to te czynniki utrudniają nawiązywanie więzi w świecie rzeczywistym. Wtedy częściej sięgamy po relacje online, bo są dla nas bardziej dostępne i dają takim osobom większe poczucie bezpieczeństwa.
Natomiast trzecim czynnikiem – społecznym, o którym już wspomniałam, jest to, co dzieje się z naszą kulturą. Zaszły poważne zmiany w strukturach rodziny i wspólnoty. Kiedyś dzieci były "nasze wspólne" – wychowywała je nie tylko mama i tata, ale też sąsiedzi, dziadkowie, ciotki, dalsi krewni i znajomi. Dziś wiele rodzin funkcjonuje samotnie, znikają domy wielopokoleniowe, coraz częściej zdarza się, że nasze dzieci nie znają nawet naszych kuzynów, mamy też więcej rodzin monoparentalnych (po rozstaniach czy rozwodzie) bez wsparcia drugiego rodzica czy szerszej sieci społecznej.
Ale widzę też próby przełamywania bariery w nawiązywaniu relacji. Jak chociażby te wydarzenie, na którym dziś jesteśmy – "Niedzielni". Ludzie przychodzą tu przede wszystkim po to, żeby się poznać, pobawić. Żeby budować relacje, spotykać drugiego człowieka na żywo, w dzień, a nie w nocy, gdy jesteśmy zmęczeni lub "zamroczeni" alkoholem. Możemy poszerzać naszą sieć społeczną, która bywa bardzo wąska. MŁODE GŁOWY są partnerem Niedzielnych od pierwszego wydarzenia, redefiniując niedzielne poranki jako przestrzeń tańca, rozmów i odpoczynku.
Poznajemy się nawet siedząc na leżaku i uśmiechając się do drugiej osoby – nawiązujemy ten pierwszy kontakt. To jest szalenie ważne dla naszej głowy i naszej koregulacji.
Przy wejściu często zostawiamy bagaż doświadczeń życiowych. Mamy przerwę w przeżywaniu doświadczeń kryzysowych, co może być bardzo znaczące dla podnoszenia kondycji psychicznej i dobrostanu.
Epidemia samotności – od rodziny aż po miejsce pracy
Jestem zaskoczony, że do tej pory nie użyłaś ani razu określenia "media społecznościowe". A zwykle to jest główny oskarżony w sprawie kryzysu samotności. Jednak zanim porozmawiamy o wpływie technologii – jakie jeszcze czynniki wpływają na współczesny problem samotności?
Myślę, że kluczowe obszary dotyczą pracy i rodziny.
Zauważ, że pokolenie Z nie chce widzieć w miejscach pracy drugiej rodziny. I słusznie. Więzi i relacje rodzinne mają swoje zasady, pewne rzeczy częściej się wybacza, a uczucia bywają bezwarunkowe. Jednak relacje zawodowe czy nawet przyjacielskie powinny być warunkowe. Musimy sobie to jasno powiedzieć: nie szukajmy w pracy bezwarunkowej miłości, której nie dostaliśmy w domu. Kiedyś moje pokolenie i pokolenie moich rodziców, z powodu traum wyniesionych z relacji, traktowało pracę i więzi pracownicze jak substytut bezwarunkowej miłości rodzicielskiej. Ale druga strona, czyli zakład pracy, niekoniecznie musi tę miłość odwzajemnić, pracownik też nie musi.
Tak, jak zmieniły się modele relacji w pracy młodych ludzi, zmieniają się też modele relacji rodzinnych i w ogóle rodzin. Coraz więcej dzieci wychowuje się bez udziału dziadków czy wsparcia sąsiadów. Kiedyś nawet w blokowisku zawsze była jakaś sąsiadka, która zerknęła na dziecko, lub zaprosiła na pomidorówkę, bo budowaliśmy relacje sąsiedzkie, wspólnotę, która się wspierała, nawet jeśli kogoś tak do końca nie lubiliśmy.
Potrzeba całej wioski…
Dokładnie. Rodzice nie martwili się, że dzieci są niezaopiekowane, bo zawsze ktoś na nie zerknął, gdy oni nie mogli.
Teraz coraz częściej mamy do czynienia z osamotnieniem rodziny, która w pogoni za realizacją zadań życia codziennego nie ma już ani siły ani czasu na utrzymywanie innych relacji. Rodziny nuklearne (podstawowa jednostka społeczna składająca się z rodziców i ich biologicznych lub adoptowanych dzieci – przyp. red.), są dziś odizolowane społecznie.
W kulturze terapii, w której żyjemy, często słyszymy, że trzeba wszystko przepracować, bo "tam na pewno było źle i przemocowo i trzeba to odciąć grubym nożem". Coraz częściej słyszymy, że te terapie każą młodym ludziom zerwać więzi z rodzicami czy nawet swoim rodzeństwem. Ja to dementuję. Terapie tak nie wyglądają. Owszem, w niektórych podejściach terapeutycznych wraca się do trudnych momentów, czasem trzeba je zrozumieć i nazwać, ale żaden terapeuta nie mówi pacjentowi: "przestań się odzywać do matki czy ojca, bo to nie jest dla ciebie zdrowe".
Dzisiaj mamy dużo większą świadomość. Wiemy, czym jest przemoc, nadużycie, wiemy, czym są granice w relacji. To sprawia, że dzisiaj młode pokolenie nie chce żyć na zasadzie "jak nie mam nikogo, to wolę już być w relacji przemocowej, byle nie czuć się samotnym". Dzisiaj młodzi ludzie wybierają czasem bycie samemu niż tkwienie w relacjach, w których doświadczają nadużyć.
Jednak czasem popadamy ze skrajności w skrajność. Oczekujemy, że relacje, które będziemy kształtować odpowiedzialnie, przyniosą nam tylko coś dobrego i przyjemnego. Mamy coraz mniejszą zdolność do przyjmowania i radzenia sobie z dyskomfortem, jaki wynika z naturalnych procesów zachodzących między ludźmi, bo się zwyczajnie różnimy, nie zawsze mamy te same poglądy czy zdanie na jakiś temat, wartości i to jest ok.
Kultura terapii dotyka też języka, jakim mówimy o relacjach. Nasze znajomości coraz częściej są "toksyczne".
Wiesz co, ja nie znam w moim życiu relacji, która nie była choć trochę toksyczna.
Pamiętajmy, że relacje są trochę jak nasze ciało. Nie jesteśmy cały czas zdrowi. Chorujemy, doświadczamy urazów. Tak samo jest w naszych związkach – rzadko kiedy są w stu procentach zdrowe. Mają poziom większego lub mniejszego zdrowia, aż dochodzimy do patologii związanej z chorobą, czyli toksycznością relacji, chociaż osobiście bardzo nie lubię tego słowa.
Równocześnie zauważ, że wszelakie próby stworzenia "idealnej" rodziny, związku czy przyjaźni wiążą się często z ogromną presją.
Mówimy, że nigdy nie będziemy krzyczeć na dzieci, czy używać wulgaryzmów wobec siebie, jak robili to nasi rodzice. Nigdy nie pójdziemy do pracy, w której by nas wyzyskiwali. Nasze życie będzie cudowne, poukładane. Później bardzo trudno utrzymać ten stuprocentowy poziom całkowitego zdrowia, żeby nic w tym kręgosłupie relacji nie strzykało. Przychodzi życie i okazuje się, że przyjaciółka, kolega, mąż, żona – nie są tacy idealni. I teraz pytanie, co chcę z tym zrobić? Czy umiem z tym żyć? Czy może jest to jest różnica nie do zaakceptowania.
Samotność napędzana przez postęp technologiczny
Przejdźmy do mediów społecznościowych.
Większość badań nad mediami społecznościowymi ma charakter korelacyjny, a efekty są umiarkowane i zależne od indywidualnych cech użytkowników. Są prace wskazujące na negatywny wpływ nadmiernego korzystania na samoocenę nastolatek, ale też badania pokazujące, że kontakt online bywa czynnikiem ochronnym dla osób w depresji czy izolacji.
Natomiast fakt jest taki, że często w gabinecie słyszę od młodych ludzi, że relacje w social mediach są jedynymi, jakie posiadają i które trzymają ich przy życiu. Pamiętajmy, że osoby w depresji mogą zwyczajnie nie mieć siły, żeby wyjść z domu i spotkać się ze znajomymi. Często kontakt zapośredniczony przez media społecznościowe działa ochronnie przed samob*jstwem.
Mam głębokie przekonanie, że nie od zakazów czy nakazów powinniśmy wychodzić, tylko od edukacji, od tego, jak z tego środowiska bezpiecznie i zdrowo korzystać.
Jednak, jak już ustaliliśmy, jako społeczeństwo nie przystosowaliśmy się jeszcze do zmiany, jaką są media społecznościowe. A za rogiem jest już kolejna rewolucja – sztuczna inteligencja i przyjaciele AI. Ten wyidealizowany, cyfrowy świat będzie zaraz jeszcze bardziej idealny i zdecydowanie bardziej realistyczny.
One są chwilowym zaspokojeniem potrzeby bliskości i więzi, ale to nie nakarmi naszych wewnętrznych potrzeb, wynikających z kontaktu bezpośredniego. Nie ma dziś rewolucji technologicznej, która mogłaby to jeden do jednego zastąpić.
Nasze urządzenia i narzędzia mają nas wspierać, poprawiać nasze funkcjonowanie i dobrostan psychofizyczny, abyśmy mogli wyjść z domu i robić swoje zadania w trybie, który jest potrzebny naszemu organizmowi. Jeśli my to substytuujemy – zamiast zjeść warzywo, ciągle bierzemy suplementy – to na chwilę podreperujemy nasz organizm, ale na dłuższą metę będziemy mieli wieczne niedobory, czyli zaczniemy chorować. Podobnie jest z osamotnieniem. Łatamy te dziury substytutami i suplementami w postaci social mediów, innych kontaktów zdalnych czy asystentów AI, ale to nie rozwiąże problemu samotności.
Na czym polega bliskość i więź? Na tym, że ktoś wstanie rano i zrobi ci kawę. Na tym, że ktoś pomoże ci dźwigać siatki ze sklepu. Że ktoś cię przytuli, dotknie, kiedy jest ci smutno. To jest nie do zastąpienia.
Jakie będą dalekosiężne skutki epidemii samotności?
Powiem coś brutalnego – wyginiemy jako gatunek. Po prostu. Pamiętaj, że po pierwsze w ramach naszego gatunku, mamy pewne zadania do wykonania: mamy się rozmnażać, mieć rodziny, pełnić funkcję wychowawczą dla nowych pokoleń, rozwijać cywilizacje, ale w taki sposób, aby chronić nasz świat przed zagładą. Mamy to wpisane w genotyp. Tak wygląda nasza rola jako człowieka na ziemi. Mamy dbać o to, żeby świat przetrwał. Nie zrobimy tego w samotności.
Samotność długotrwała i niezaopiekowana prowadzi do utraty sensu życia, a w konsekwencji do poważnych kryzysów psychicznych i zdrowotnych. To nie tylko problem jednostki – to także czynnik polaryzujący społeczeństwo. Osoby samotne częściej wchodzą w konflikty, radykalizują się, szukają ujścia w agresji czy teoriach spiskowych.
Uważam, że przede wszystkim to, co jest dla ludzkości potrzebne, to życzliwość i wzajemna odpowiedzialność wobec drugiego człowieka. Nie możemy udawać, że wokół nas nie ma innych ludzi, którzy nas potrzebują.
Musimy zacząć ich zauważać, uważnie słuchać i w razie konieczności połączyć z innymi formami wsparcia. "Popatrz, Posłuchaj, Połącz" (trzy razy P), to podstawa Pierwszej Pomocy dla Zdrowia Psychicznego, której wszyscy musimy się uczyć i znać jej zasady. Nie możemy pozostawiać drugiego człowieka w tym stanie. Musimy zrozumieć, że to nie jest dobre dla nikogo – ani dla tego człowieka jako jednostki, ani dla nas jako społeczeństwa.
Właśnie temu służą nasze działania w ramach projektu "Młode Głowy" Fundacji UNAWEZA – uczymy, jak rozpoznawać sygnały kryzysu i jak reagować. Dzięki kampanii HELPPP – Pierwsza Pomoc dla Zdrowia Psychicznego każdy może nauczyć się prostych kroków wsparcia, które ratują życie. Więcej informacji można znaleźć na stronie helppp.pl.
Zobacz także
