Zagraniczni inwestorzy mają dość Polski. Narzekają na rząd Morawieckiego

Mariusz Janik
61,3 proc. zagranicznych inwestorów, a zatem niemal dwie trzecie z nich, negatywnie ocenia politykę gabinetów rządowych tworzonych przez Prawo i Sprawiedliwość. Eksperci wskazują z kolei, że biznesowi nie podobają się też inne czynniki, które wpływają na realia funkcjonowania w Polsce, jak sprawność wymiaru sprawiedliwości czy szybko rosnące wynagrodzenia.
Od lewej : premier Czech Andrej Babis , premier Wegier Viktor Orban , premier Słowacji Peter Pellegrini i premier RP Mateusz Morawiecki. W badaniach atrakcyjności inwestycyjnej jesteśmy już za Czechami, a za chwilę może nas wyprzedzić Słowacja. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
O pogorszeniu nastrojów dobitnie świadczą opublikowane właśnie wyniki badania przeprowadzonego przez piętnaście izb dwustronnych, pod wodzą Polsko-Niemieckiej Izby Przemysłowo-Handlowej. Z badania jednoznacznie wynika, że inwestorzy powątpiewają w stabilność społeczno-polityczną w Polsce, mają dosyć zmieniających się na ich niekorzyść przepisów i borykają się z niedoborem rąk do pracy.

W efekcie Polska spada w kolejnych badaniach prowadzonych przez Izby: jeżeli dwa lata temu zajmowała pierwszą pozycję, to w ubiegłym roku wyprzedziły nas Czechy, a w bieżącym – Czechy i Estonia.


Niepożądany wzrost płac
Chociaż to oceny polityki rządu są najsłabsze, to inne wskaźniki atrakcyjności inwestycyjnej też spadają. Do 27 proc. wzrosła grupa tych inwestorów, którzy przewidują gorsze perspektywy gospodarki (rok temu 11,8 proc). Ubyło optymistów – dziś jest to 14,7 proc. (33,8 proc. w 2018 r.). Pesymizm nie rozciąga się zwykle na własną firmę, ale i tu nastąpił wzrost: z 4,6 do 7,8 proc. I analogicznie zmniejszyła się grupa optymistów – z 56,6 do 36,3 proc.

Swoją rolę odgrywa rynek pracy: więcej zagranicznych firm przewiduje redukcję zatrudnienia, mniej zapowiada rekrutacje. – Trochę tracimy na atrakcyjności, bo wyczerpuje się nasz model rozwoju oparty na niskich płacach – mówi INNPoland.pl Marcin Luziński, ekonomista BZ WBK. – To samo w sobie nie jest negatywne zjawisko, bo przecież chcemy lepiej zarabiać – dodaje.
Wzrost gospodarczy Polski ma się w najbliższych latach opierać na konsumpcji. Ale to krótkotrwały motor rozwoju gospodarczego.Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta
– Jeżeli chcemy w kolejnych latach utrzymać, albo poprawić, wysoką pozycję, to największe pole do poprawy jest w takich obszarach, jak przewidywalność polityki gospodarczej, stabilność polityczna i społeczna, czy system i instytucje podatkowe – wylicza ekspert. Mimo to nie kryje on też zaskoczenia tym spadkiem nastrojów. – W końcu mieliśmy w 2018 r. jeden z najwyższych wzrostów w UE. Trudno powiedzieć, by perspektywy biznesu się pogarszały – wskazuje.

Luziński z dystansem też ocenia krytycyzm inwestorów w odniesieniu do polityki gabinetu Mateusza Morawieckiego. – W ostatnich miesiącach nie zdarzyło się nic, co pogarszałoby perspektywy inwestowania w Polsce. Nawet pomysły rządu nie powinny doprowadzić do przekroczenia 3-procentowego progu bezpieczeństwa dla deficytu finansów publicznych. Zresztą, nawet jego przekroczenie nie byłoby zabójcze. W 2010 r. mieliśmy 7-procentowy deficyt i jakoś z tego wyszliśmy – wskazuje.

Perspektywa długookresowa
Problem raczej w tym, że inwestorzy już od dłuższego czasu patrzą na Polskę z obawami. – Te nastroje przekładają się na poziom inwestycji. Morawiecki chciał, żeby dobiły one poziomu 25 proc. PKB, a sytuują się gdzieś między 17 a 18 proc., czyli najniżej od wielu lat – mówi nam Piotr Kuczyński, główny ekonomista Xelion.

Według niego, nie odczuwamy tych obaw, bo przesłonił je imponujący wzrost gospodarczy. – Dopalacz w postaci transferów socjalnych jest jak podpalenie stogu siana: daje dużo dymu i ognia, ale na krótko – kwituje Kuczyński. – Nie przekłada się to na długoterminowe perspektywy, a trudno oczekiwać, żeby na konsumpcji dało się zbudować wzrost gospodarczy na dłuższy okres – dorzuca.
Inwestorom zagranicznym nie podobają się realia polityczne w Polsce: spory z Unią Europejską czy ingerencje prawne w funkcjonowanie poszczególnych branż.Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Innymi słowy, według Luzińskiego nastroje, które pokazała ankieta Izb, nie przełożą się nadmiernie na poziom FDI. Według Kuczyńskiego przekładają się już od dłuższego czasu – i będą odczuwalne coraz bardziej. I jeżeli wzrost płac czy powiązany z tym niedobór rąk do pracy, to procesy, które biznesowi nie muszą się podobać, za to trudno uznać je za negatywne – to już szereg innych czynników pośrednio lub bezpośrednio pozostaje w gestii rządu.

– Na pewno przydałaby się większa przewidywalność, jeżeli chodzi o wymiar sprawiedliwości: choćby usprawnienie działania sądów gospodarczych, bo tam od dawna nie dzieje się dobrze. Przydałyby się zmiany w polityce zagranicznej: poprawa relacji z Europą. Z perspektywy biznesu zachęcający byłby na pewno kurs na strefę euro – wylicza Kuczyński. Za tym drugim rozwiązaniem optowałoby aż 64 proc. ankietowanych przez Izby przedsiębiorców.

O dziwo, zmiany takie jak zakaz handlu w niedziele czy „piątka Kaczyńskiego”, nie przerażają ekspertów. – W Europie coraz częściej mówi się o pakietach stymulacji fiskalnej, nawet Niemcy się nad tym zastanawiają – podkreśla Luziński. – Zresztą dla inwestora, który chciałby coś w Polsce sprzedawać, te dodatkowe transfery gotówki dla gospodarstw domowych mogą być nawet bardziej stymulujące.
Urzędy pracy mogą się jeszcze przydać: zagraniczne firmy będą częściej zwalniać i rzadziej zatrudniać.Fot. Jarosław Kubalski / Agencja Gazeta
Warszawa obok Budapesztu
Kłopot w tym raczej, że nastroje rzadko kiedy opierają się na danych statystycznych. Kilka lat temu Polska dokonała politycznego zwrotu, który nie sprowadzał się wyłącznie do zmiany rządu – zmianom podlegała też polityka zagraniczna, a przede wszystkim kolejne spory z Brukselą, których przyczyny tkwiły w polityce wewnętrznej. Od tamtej pory Warszawa jest wymieniana jednym tchem z Budapesztem, Ankarą czy Moskwą – w zestawieniu państw, które swego czasu okrzyknięto „demokracjami nieliberalnymi”.

Inwestorzy mogliby machnąć na to ręką – w końcu nawet w Rosji da się robić interesy, choć i tam atmosfera się pogarsza. Ale za polityką – tą wielką i tą mniejszą – poszły kolejne zmiany, które niekoniecznie mogły się spodobać firmom zza granicy. To choćby zapędy do regulowania kolejnych rynków, np. paliwowego czy handlu. Odwrót od trendów takich, jak wsparcie dla OZE czy stopniowe przygotowywanie systemu finansowego na przyjęcie euro.

Wreszcie dochodzą tu też drobne, przejawiane przez poszczególnych polityków, wyrazy niechęci wobec zagranicznego kapitału. Mimo całego uroku, jakim szef rządu próbuje czarować potencjalnych inwestorów, wygląda na to, że zaczynają oni stopniowo analizować wszystko to, co o Polsce wiedzą – i ich wnioski nie są nazbyt optymistyczne.