Kaczyński nawet tego nie zrobi za własne pieniądze. Oto ważny szczegół "donosu" na Wyborczą

Konrad Bagiński
Jarosław Kaczyński narzeka, że dziennikarze nielegalnie pogwałcili jego dobra osobiste w postaci swobody komunikowania się. Sprawa donosu prezesa PiS ma kilka bardzo ciekawych wątków. Przede wszystkim – zajmie się nią prokuratura, więc zapłacimy za nią my.
Na sprawę, jaką wytacza Jarosław Kaczyński Gazecie Wyborczej zrzucimy się wszyscy Foto: Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Aż trzy miesiące zajęło Jarosławowi Kaczyńskiemu odniesienie się do serii publikacji Gazety Wyborczej dotyczących nieprawidłowości przy planowaniu inwestycji zwanej "dwoma wieżami". Za próbę wyjaśnienia sytuacji trudno uznać bowiem wywiad, jakiego udzielił Jackowi Karnowskiemu, redaktorowi naczelnemu tygodnika Sieci.

To pismo jawnie wspierające PiS, którego udziałowcami są przede wszystkim fundacja założona przez Grzegorza Biereckiego, senatora PiS oraz spółka należąca do systemu SKOK, nad którą pieczę sprawuje również Bierecki. Trzecim udziałowcem jest Karnowski. Chyba nikt się nie spodziewał, że prezes PiS dostanie jakiekolwiek trudne pytanie.


Kto zapłaci za postępowanie Kaczyńskiego?
Kaczyński wbrew pozorom, jakie można odnieść po lekturze prasowych nagłówków, nie wystosował pozwu cywilnego przeciw Gazecie Wyborczej. On po prostu doniósł do prokuratury na dziennikarzy, medium i przy okazji na parlamentarzystów Platformy Obywatelskiej.

Zdaniem prawników prezesa PiS doszło do "nielegalnego pogwałcenia dóbr osobistych Jarosława Kaczyńskiego w postaci swobody komunikowania się". Przekładając to na język normalnych ludzi: prezes został nagrany, a rozmowy ujawnione i opublikowane bez jego zgody.

– Kaczyński nie zdecydował się na pozew cywilny, który musiałby sfinansować z własnej kieszeni. Ścieżkę prawną, na której nie stałby po jego stronie członek rządu - prokurator generalny. W której dziennikarzom opisującym, jak prezes PiS zamienia się za zamkniętymi drzwiami partyjnej centrali w twardego biznesmena, nie groziłby rok więzienia – pisze Roman Imielski w Gazecie Wyborczej.

To prawda – tu całą robotę za prezesa PiS będą musieli zrobić prokuratorzy. Trudno bowiem oczekiwać, że prokuratura nie zajmie się sprawą nieoficjalnego szefa swojego szefa. Zbigniew Ziobro, minister sprawiedliwości i prokurator generalny z pewnością nie dopuści do tego, by doniesienie zostało zbagatelizowane. A praca prokuratorów i sędziów jest opłacana z budżetu – więc to de facto my zapłacimy za prowadzenie sprawy donosu Kaczyńskiego.

Bardzo symptomatyczne jest również to, że Jarosław Kaczyński jako swoje miejsce zamieszkania podał adres… siedziby PiS przy ul. Nowogrodzkiej.

Pismo Kaczyńskiego
Doniesienie ma objętość 31 stron i dotyczy publikacji na temat "taśm Kaczyńskiego", które ukazały się od 29 do 31 stycznia 2019 r. w wydaniu papierowym, w serwisie Wyborcza.pl i na portalu Gazeta.pl. Pozwanym jest oficjalnie Agora jako wydawca tych mediów. Lider PiS chce przeprosin, bo jego zdaniem w tekstach zostały "zaprezentowane bezprawne stwierdzenia", że "popełnił, względnie mógł popełnić przestępstwa: płatnej protekcji, przekroczenia uprawnień posła, oszustwa".

Jarosław Kaczyński domaga się od "Wyborczej" przeprosin i 30 tys. zł za ujawnienie zakulisowych negocjacji lidera PiS z austriackim biznesmenem Geraldem Birgfellnerem. Zdaniem szefa rządzącej partii, gazeta godzi w jego dobra osobiste – czytamy w "Gazecie Wyborczej".