"Niemoralny" polski ZUS. To dlatego opłacamy składki zupełnie inaczej niż w Niemczech czy Francji
Kolejne rządy konsekwentnie odmawiają wprowadzania zmian w wyliczaniu składek ZUS dla przedsiębiorców. W efekcie od 20 lat mamy w Polsce ZUS ryczałtowy, który wylicza się na podstawie przewidywanego średniego wynagrodzenia. A że podstawa minimalna w przyszłym roku istotnie wzrasta, wzrośnie również średnie wynagrodzenie, i – co za tym idzie – wysokość składek ZUS. Przedsiębiorcy grzmią, że nie poradzą sobie z tak wysokimi płatnościami. Jednak czy w Polsce jakikolwiek inny system ich naliczania ma sens?
W Polsce płacimy ZUS-owi ryczałtową daninę. To oznacza, że zgodnie z aktualnym stanem prawnym, obowiązującym od 1999 r., każda osoba prowadząca działalność gospodarczą, zobowiązana jest do płacenia comiesięcznych składek w wysokości co najmniej 974,65 zł. Wliczają się w to składki emerytalne, rentowe, chorobowe, wypadkowe oraz na Fundusz Pracy. Doliczając do tego składki na ubezpieczenie zdrowotne, łączna kwota wszystkich składek wynosi 1316,97 zł.
Jednak w 2020 r. obowiązkowe składki wzrosną, gdyż rośnie średnie wynagrodzenie, na podstawie którego wyliczane są daniny dla ZUS-u (60 proc. przewidywanej przeciętnej pensji). Składki z tegorocznych 974,65 zł wzrosną aż do kwoty 1069,14 zł. Doliczając do tego przewidywaną składkę zdrowotną, przedsiębiorcom miesięcznie będzie wypływać z kieszeni ok. 1450 zł.
Drastyczne zmiany w wysokości składek wyzwoliły lament wśród przedsiębiorców, szczególnie mikro i małych, zaś ich utyskiwania usłyszał Rzecznik Małych i Średnich Przedsiębiorców, Adam Abramowicz. W oficjalnym liście do premiera zaapelował o zmianę systemu wyliczania ZUS-owskiej daniny, gdyż jest ona „niesprawiedliwa, niemoralna i szkodliwa dla gospodarki”.
We Francji i Niemczech jest lepiej?
Szczególnie, że wzorów postępowania, które wydają się bardziej przystające do polskich realiów, mamy wśród europejskich sąsiadów wiele. Chociażby we Francji, w której, jak wskazuje Rzecznik MŚP, wysokość składki jest proporcjonalna do uzyskiwanego przed przedsiębiorcę dochodu. Równie chętnie przywoływany jest przykład Niemiec - najsilniejszej gospodarki w Europie - gdzie ubezpieczenie społeczne jest dobrowolne z zastrzeżeniem obowiązkowej składki zdrowotnej.
Dlaczego więc kolejne polskie rządy nieustępliwie i zawzięcie nie odmawiają zmiany polskiego systemu wyliczania składek?
Jak zauważa Jeremi Mordasewicz, przedsiębiorca i członek Konfederacji Lewiatan, przedsiębiorcy, których dochody przekraczają 3,1 tys. złotych (które są podstawą do wyliczania składek ZUS), nie chcą rozmawiać o ZUS-ie proporcjonalnym do dochodów. Jest to poniekąd oczywiste - ci, którzy zarabiają kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie, wolą płacić składki w kwocie około tysiąca złotych.
– Z tego powodu rząd obawia się, że część przedsiębiorców, która dziś zaniża uzyskiwane dochody, nie będzie płaciła składek – zauważa ekspert. – Nie jest to argument wyssany z palca, gdyż poszanowanie prawa w Polsce jest dosyć słabe. Rząd ma więc realne podstawy, by nie optować za tym pomysłem – argumentuje.
Z opinią zgadza się Aleksander Łaszek, członek Towarzystwa Ekonomistów Polskich i główny ekonomista FOR.
– W przypadku uzależnienia składek od dochodów pojawia się pytanie, na ile wiarygodne są deklarowane przez przedsiębiorców dochody. Patrząc na liczbę przedsiębiorców, którzy prawie nie wykazują zysków, a jakoś z rynku nie znikają, pojawiają się podejrzenia, że zaniżają dochody – wskazuje.
Wielu przedsiębiorców wcale nie chciałoby płacić składek ZUS wyliczanych od osiągniętego dochodu.•Fot. Marcin Stępień / Agencja Gazeta
Dobrowolność składek ZUS
Dla przedsiębiorców o wiele bardziej atrakcyjna wydawałaby się zatem dobrowolna danina ubezpieczeniowa, czyli rozwiązanie, które stosują Niemcy. Jednak ta opcja w polskiej rzeczywistości również miałaby szereg wad.
– Przeciwne tej opcji są związki zawodowe, które obawiają się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że praca takich osób będzie tańsza, przez co na zatrudnionych na umowę o pracę pracowników będzie wywierana presja, by świadczyli pracę w formie działalności gospodarczej – mówi Mordasewicz.
– Po drugie jeśli osoby prowadzące własną działalność gospodarczą nie wypracują emerytury i nie dokonają znaczących inwestycji, które mogłyby przynieść im na starość dochód, to po osiągnięciu wieku emerytalnego wyciągnie rękę do pomocy społecznej po różnego rodzaju dotacje. Jeśli państwo pod wpływem presji ulegnie, wtedy z punktu widzenia pracowników, którzy płacili składki całe życie, będzie to ogromnie niesprawiedliwe – tłumaczy.
Jak zauważa Łaszek, ewentualność, że państwo zacznie płacić tym, którzy nigdy składek nie uiszczali, wcale nie jest mrzonką.
– Porównywanie nas z Niemcami nie ma większego sensu, gdyż w Niemczech, kiedy państwo mówi, że nie zapłaci tym, którzy nie płacą składek, to rzeczywiście tego nie robi. Tymczasem w Polsce obserwujemy odwrotny trend - chociażby w ostatnich trzech latach pojawiły się podwyżki emerytury minimalnej, emerytury dla matek, kwotowa waloryzacja oraz trzynasta emerytura – wylicza.
– To wszystko jest przesuwaniem systemu w stronę osób, które składek albo w ogóle nie płaciły, albo płaciły mało. Rząd daje więc sprzeczne i mało wiarygodne sygnały, ponieważ z jednej strony deklaruje, że nic nie da niepłacącym, a z drugiej daje tym, którzy składek nie płacili – wskazuje ekspert.
Jak zauważa Łaszek, głównie dyskutuje się o ZUS w kontekście przedsiębiorców, ponieważ oni sami wykonują przelew na ubezpieczenie. Z tego powodu są najgłośniejszą i najchętniej zabierającą głos grupą. Z kolei pracownicy często nawet nie zdają sobie sprawy, ile składek opłaca za nich pracodawca, więc temat nie jest dla nich aż tak bolesny.
– W tej debacie popatrzyłbym w inną stronę. Dużo uwagi poświęcamy przedsiębiorcom, a przecież to pracujący są obciążeni 40 proc. podatków i składek. Osoba z pensją minimalną płaci ok. 1000 złotych podatków i składek miesięcznie. Jeśli chcemy już myśleć o reformie, to sądzę, że powinna zostać przeprowadzona łącznie - zarówno wśród samozatrudnionych, jak i klina podatkowego – kwituje ekspert.
Na zdjęciu Jeremi Mordasewicz, przedsiębiorca i członek Konfederacji Lewiatan.•Fot. Paweł Małecki / Agencja Gazeta
Mały ZUS
Grupą, która najdotkliwiej odczuwa ryczałtowy ZUS, są w większości słabo zarabiający samozatrudnieni. A oni wcale nie są pozostawieni samym sobie. Od 1 stycznia 2019 r. w Polsce obowiązuje „mały ZUS”. To udogodnienie dla tych właścicieli firm, którzy nie osiągają wysokich przychodów. Dzięki niemu ubezpieczenia społeczne wyliczane są na podstawie osiągniętych przychodów. Niższe składki można opłacać aż przez 36 miesięcy.
Aby zakwalifikować się do „małego ZUS-u” przychód przedsiębiorcy z tytułu działalności gospodarczej w poprzednim roku kalendarzowym nie może przekroczyć trzydziestokrotności kwoty minimalnego wynagrodzenia w roku poprzednim.
Łatwo zatem wyliczyć, że skoro w grudniu 2019 r. minimalne wynagrodzenie wynosiło 2100 zł, to osiągnięty przychód nie może być wyższy niż 63 tys. zł rocznie. Szacuje się, że ustawa o tzw. małym ZUS-ie obejmuje ok. 175 tysięcy drobnych firm.
„Demokracja jest najgorszą formą rządu, jeśli nie liczyć wszystkich innych form, których próbowano od czasu do czasu” – powiedział niegdyś Winston Churchill. Podobnie jest z wyliczanymi ryczałtowo składkami ZUS w ujęciu polskim - choć system ma wiele wad, w rzeczywistości wydaje się być - o ironio - mniejszym złem.