Nie wiedzą, na kogo głosować. I podają swoje dane na tacy podejrzanej firmie z Bahamów

Leszek Sadkowski
Za chwilę wybory prezydenckie. Łączy się z tym możliwość oddania głosu przez obywatela, ale i wyzwania, o których nawet byśmy nie pomyśleli. Mogą być nimi przeróżne testy i quizy preferencji wyborczych. Pojawia się pytanie - po co one są, kto je tworzy, gdzie trafiają nasze dane, które tak chętnie i beztrosko udostępniamy w sieci oraz jak się nimi manipuluje?
Problemem nie jest ochrona danych, lecz ich gromadzenie. Fot. Dawid Zuchowicz, Jakub Porzycki / Agencja Gazeta
"Ostatnio na FB, co jakiś czas widzę posty swoich znajomych, z wynikami testu politycznego IDR Labs. O ile nie ma nic złego w dowiadywaniu się o tym na kogo powinniśmy głosować, to dzielenie się tymi informacjami z nieznanym podmiotem ulokowanym na Bahamach niesie potencjalne zagrożenie" - czytamy na Facebooku. I faktycznie, w ostatnich dniach facebookowe tablice zalane były wynikami politycznych quizów.

Test IDRLabs.com

Sébastien Fanti, francuski naukowiec zajmujący się tematem ochrony danych osobowych, już dwa lata temu ostrzegał przed wypełnianiem podobnych testów i udostępnianiem ich wyników w swoich mediach społecznościowych.


Chodziło mu o firmę IDRLabs, która miała być twórcą testu, a która po prostu nie istnieje (była tzw. wydmuszką zarejestrowaną na Bahamach).

Zbierane w ten sposób dane są analizowane, a następnie monetyzowane - sam powód ich gromadzenia raczej jest jasny i przekłada się na konkretne kwoty.

Sam test składa się z 70 pytań, które pozwalają na właściwe sprofilowanie uczestnika gry jako potencjalnego wyborcy i konsumenta. Marketingowcy potrafią w ten sposób precyzyjnie dobrać kampanie społecznościowe, dokładnie pod nas.

Katarzyna Małek z Centrum Edukacji Obywatelskiej, organizacji społecznej, która przygotowuje Latarnika Wyborczego tłumaczy w rozmowie z INNPoland.pl, że samo Centrum nie zbiera na stronie Latarnika Wyborczego żadnych danych dotyczących użytkowników ponad te, które są niezbędne do jej optymalizacji.

– Na pewno jednak warto uważać na to, gdzie i jakie dane na nasz temat pozostawiamy w sieci i dotyczy to nie tylko testów wyborczych, ale również każdej innej aktywności online. Przejawem ostrożności może być na przykład sprawdzenie, czy na stronie jest dostępna informacja o tym, jaka instytucja przygotowuje dany test i co o niej wiadomo – komentuje.

Łatwy cel dla oszustów

Tymczasem ponad połowa (55 proc.) Polaków na swoim przykładzie zauważyła, że w czasie pandemii nastąpiło natężenie wysyłki fałszywych wiadomości służących wyłudzeniu ich danych osobowych.

"Jeszcze większy odsetek uważa, że teraz jest niebezpieczniej. Sami jednak niewiele robimy, aby się chronić" - wynika z badań przeprowadzonych na zlecenie Krajowego Rejestru Długów.

Eksperci przestrzegają. Bartłomiej Drozd z serwisu ChronPESEL.pl, partnera Krajowego Rejestru Długów mówi nam, że jeżeli nie wiemy, kto i w jakim stopniu ma w internecie dostęp do informacji na nasz temat, stajemy się łatwym celem dla oszustów, którzy szukają takich okazji.

Dlatego bardzo ważne jest, by ograniczać miejsca, w których udostępniliśmy nasze dane do minimum. Z badań wynika bowiem, że pomimo świadomości zagrożenia, wśród użytkowników Internetu wciąż przeważa myślenie na zasadzie – mi na pewno nie przytrafi się coś takiego.

– To może się zemścić, ponieważ pierwszym krokiem do popełnienia przestępstwa jest uśpienie czujności potencjalnej ofiary. Z doświadczenia wiem, że z konsekwencjami wycieku danych możemy mierzyć się nawet kilka lat po tym, jak przestępcy weszli w ich posiadanie. Stąd bardzo ważne, by zachować czujność i odpowiednio się zabezpieczyć – ostrzega.

Coś więcej niż reklamy

Sam problem na wielu polach narasta. I gdyby tylko chodziło o samą reklamę w sieci nie byłoby większego problemu. W końcu czasem potrzebujemy tego, czego akurat szukamy i dostawca może nam to podać w sieci wręcz na tacy. I w wielu przypadkach właśnie to od niego kupimy.

Ale przy wyborach politycznych może być już gorzej. Nie bez przyczyny w 2018 roku francuski rząd ostrzegał przed wypełnianiem ankiet IDR Labs, które mogą być później przedmiotem handlu.

Brytyjski "The Guardian" na początku tego roku ujawnił, że globalne manipulacje nieistniejącej już firmy Cambridge Analytica (CA), stojącej także najprawdopodobniej za IDR Labs, „wymknęły się spod kontroli”, a wyciek milionów danych ze sztucznego tworu, jakim jest CA, wcale nie był przypadkiem.

Wiele osób pamięta jeszcze bladą twarz Marka Zuckerberga z Facebooka zeznającego w tej sprawie w Kongresie. Większość obserwatorów oceniała wtedy, że popularny serwis nie ma w tej sprawie czystych rąk.

I wcale nie chodziło o to, że FB nie płaci podatków w większości krajów, w których zarabia wielkie pieniądze monopolizując w znacznym stopniu lokalne rynki.

Przypomnimy, że Facebooka za aferę związaną z działalnością Cambridge Analytica - która wykorzystała indywidualne profile ponad 87 mln użytkowników, by kierować do nich przekaz wyborczy m.in. podczas amerykańskiej kampanii prezydenckiej oraz brytyjskiej kampanii referendalnej w czasie brexitu w 2016 r. - ukarano grzywną w wysokości 5 mld dolarów.

Chodziło o profilowanie wyborców przekładające się na precyzyjne celowanie kampanii społecznościowych.

Manipulacja na „skalę przemysłową”

Jeszcze wcześniej manipulacje danymi ujawnił "The Observer", który ostrzegał, że CA nielegalnie pobrała dane z Facebooka przynajmniej 50 milionów osób.

Chodziło więc o manipulowanie wyborcami na „skalę przemysłową”.

I tu pojawia się Christopher Steele, były szef rosyjskiego biura MI6 i ekspert wywiadu odpowiedzialny za tak zwaną „dokumentację Steele” w relacjach Donalda Trumpa z Rosją, który powiedział, że brak ukarania wielu winnych wcześniejszych manipulacji oznacza, że perspektywa manipulacji wyborami w USA w tym roku jest równie, a nawet jeszcze bardziej realna niż poprzednio.

Z kolei "The Guardian" wspomniał o dokumentach Brittany Kaiser, byłej pracowniczki Cambridge Analytica, która zdemaskowała mechanizmy manipulacji wyborczych i rosyjskiej ingerencji w wybory prezydenckie w 2016 r. w USA i referendum brexitowe na Wyspach.

Kaiser, która stała się nawet bohaterką filmu dokumentalnego Netflixa "The Great Hack" otwarcie przyznała, że „jest dość jasne, że nasze systemy wyborcze są szeroko otwarte na nadużycia”.

I dodała, że „bardzo się boi o to, co stanie się w tegorocznych wyborach w USA”.

Wierzchołek lodowej góry

Mamy zatem już pewną jasność, co do tego, że wybory niekoniecznie są zupełnie czystą i jasną grą, bo ich stawka jest tak duża, że sztaby wyborcze kandydatów dopuszczają się wszystkich możliwych chwytów.

Dodajmy, że "The Guardian" wspominał też o tym, że pomiędzy głównymi donatorami Trumpa odkryto korespondencję pokazującą sposoby ukrywania źródła darowizn za pośrednictwem szeregu różnych instrumentów finansowych. Dokumenty te ujawniły całą maszynerię ciemnych interesów stojących za polityką w USA.

Ale tę samą machinę wdrażano też w innych krajach, w których działał Cambridge Analytyca, w tym oczywiście Wielkiej Brytanii czy Brazylii.

Z kolei Emma Briant z Bard College w Nowym Jorku, specjalizująca się w badaniu wyborczej propagandy uważa, że to, co opublikowała prasa, to zaledwie ​​„wierzchołek góry lodowej”.

– Dokumenty pokazują to, co faktycznie wydarzyło się w wyborach prezydenckich w USA w 2016 r. i co może mieć ogromny wpływ na to, co wydarzy się w 2020 r. Wiemy, że zaangażowane są w to osoby, wykorzystujące te same techniki co wcześniej – stwierdziła.

Papierowy straszak

Jak niedawno pisaliśmy, w temacie tym wielokrotnie wypowiadał się także najsłynniejszy sygnalista świata Edward Snowden, który jasno stwierdził, że nasze wymuskane RODO to papierowy straszak, przynajmniej dopóki nie posypią się wysokie kary dla firm technologicznych.
RODO to papierowy straszak, przynajmniej dopóki nie posypią się wysokie kary dla firm technologicznych.Fot. YouTube / WebSummit
Jego zdaniem twórcy unijnych regulacji nie do końca zrozumieli istotę sprawy. – Czy RODO jest właściwym rozwiązaniem? Myślę, że nie i błąd tkwi już w nazwie. [...] Problemem nie jest ochrona danych, lecz ich gromadzenie – mówił Snowden.

I dodał, że zakładanie, że szpiegowanie swoich klientów lub obywateli przez cały czas jest w porządku, tak długo, jak te dane nie wyciekną, tak długo, jak dana organizacja ma kontrolę nad tym, co ukradła.

Snowden przekonywał też, że samo stworzenie regulacji, jak RODO, i ich pilnowanie, jest krokiem w dobrą stronę, ale to nie wystarczy. Jego zdaniem musi polać się krew z dolarów, a korporacje, które najwięcej na gromadzeniu danych zarabiają, muszą dostać po łapach.

– A dziś kary praktycznie nie istnieją. Więc dopóki nie wlepi się kary jakiemuś internetowemu gigantowi każdego roku, aż do czasu, gdy zmienią swoje zachowanie, dopóki nie będą działać w zgodzie nie tylko literą, ale istotą prawa, dopóty RODO jest papierowym tygrysem – podsumował Snowden.