Radość dla władzy i przekleństwo dla ludzi. Inflacja bije w nas coraz mocniej

Leszek Sadkowski
Czerwcowy skok cen w polskich sklepach zaskoczył ekonomistów, którzy spodziewali się obniżenia wskaźnika inflacji. Ten za nic sobie miał ich oczekiwania i urósł ponad miarę. Co oznacza to dla przeciętnego Polaka?
Inflacja to podatek, który nie jest zapisany w żadnej ustawie. Fot. Maciek Jaźwiecki / Agencja Gazeta

Skąd taki wzrost?

W czerwcu 2020 roku ceny towarów i usług konsumpcyjnych w porównaniu z czerwcem 2019 roku wzrosły o 3,3 proc., a w stosunku do maja br. urosły o 0,7 proc. – poinformował Główny Urząd Statystyczny.

Ekonomiści mBanku szacują, że inflacja rośnie nie tylko przez paliwa, lecz najwyraźniej też przez kategorie bazowe i ciągnięta jest zapewne dodatkowo przez czynniki kosztowe (tzw. dopłaty „covidowe” do świadczonych usług), które się upowszechniają, gdyż firmy zauważyły, że są bez większego problemu płacone przez konsumentów w trosce o własne bezpieczeństwo.


Obstawiają też drogie wakacje w kraju, bo już wiadomo, że nie będzie dla nich alternatywy, co może znaczyć, że to dostosowanie cenowe mogło się dokonać już w czerwcu - dodają.

"Lockdown" zamroził ceny

Adam Antoniak z banku Pekao ocenia, że "lockdown" sztucznie „zamroził” ceny wielu usług, a czerwcowe wychodzenie gospodarki z kwarantanny przyniosło urealnienie cen.

Jego zdaniem inflacja w tym roku pozostanie na podwyższonym poziomie.

- Bezprecedensowy szok pandemiczny okazał się wyraźnym zaburzeniem procesów cenowych, lockdown sztucznie „zamroził” ceny wielu usług, a wychodzenie gospodarki z kwarantanny przyniosło skokowe urealnienie cen, którego skala okazała się trudna do oszacowania - stwierdził Antoniak.

Dodajmy, że w majowej ocenie Ministerstwa Rozwoju w czerwcu inflacja miała wynieść ok. 2,5 proc. w ujęciu rocznym, a wolniejszy wzrost wskaźnika miał być możliwy ze względu na spowolnienie wzrostu cen żywności (poniżej 6 proc. r/r) i spadki cen w transporcie.

Paliwa i odmrożenie

Grzegorz Maliszewski z Banku Millenium ocenia, że częściowo dane wynikają ze wzrostu cen paliw, które zaczęły odbijać i w ujęciu miesięcznym wzrosły o 5,4 proc., choć w skali roku są wciąż ujemne. Ten czynnik w mniejszym stopniu działał już dezinflacyjnie.

Ostatni odczyt to, jego zdaniem, w głównej mierze efekt wzrostu inflacji bazowej do 4,1 proc. z 3,8 proc. miesiąc wcześniej, co wydaje się zaskakujące w warunkach recesji.

- Do końca nie wiemy, co takiego jest w tej inflacji bazowej, nie ma koszyka, ale wydaje się, że jest w większej części efekt przerzucania wzrostu cen usług w wyniku podwyższonego standardu sanitarnego, o czym mogli zapewne przekonać się klienci salonów fryzjerskich i usług medycznych - tłumaczy.

I dodaje, że na to mogły się też nałożyć wyższe ceny usług turystycznych, czyli np. pensjonaty i hotele. Część z nich mogła podnieść ceny, co z jednej strony wiąże się z wyższymi kosztami świadczenia usług, wyższym standardem sanitarnym, ale też z ubytkiem dochodów w okresie lockdownu.

Inflacja, prezent dla władzy

Widać zatem wyraźnie, że inflacja utrzymuje się na podwyższonym poziomie, nawet pomimo głębokiej recesji w gospodarce. Wiemy też już dlaczego tak jest. Co z tego wynika?

Jörg Guido Hülsmann, niemiecki ekonomista Austriackiej Szkoły Ekonomii, która bada kwestie związane z pieniędzmi, bankowością, polityką pieniężną, makroekonomią i rynkami finansowymi uważa, że inflacja sprzyja rozbudowie władzy centralnej, co pozwala jej rozrosnąć się bardziej niż w wolnym społeczeństwie.

I pomaga jej zmonopolizować funkcje rządowe w stopniu, który byłby niemożliwy w warunkach naturalnej produkcji pieniądza.

- Odbywa się to kosztem wszystkich form rządów pośrednich i oczywiście społeczeństwa obywatelskiego. Centralizacja finansowana przez inflację sprawia, że zwykły obywatel będzie się czuł coraz bardziej wyizolowany w zatomizowanym społeczeństwie - pisze Hülsmann w książce "Etyka produkcji pieniądza".

Wszystkie jego więzi społeczne nadzoruje bowiem państwo, które świadczy również większość usług zapewnianych wcześniej przez inne instytucje społeczne, takie jak rodzina i samorząd lokalny.

A sprawy związane z centralnym sterowaniem aparatem państwa znikają z życia codziennego jego podopiecznych.

Podatek nie zapisany w ustawie

Andrzej Sadowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha ocenia, że rządzący nie powinni się z inflacji cieszyć, bo większe wpływy budżetowe z tego wynikające oznaczają mniejszą realną wartość pieniędzy w naszych kieszeniach.

Istnieje stwierdzenie, że inflacja jest formą okradania społeczeństwa z wartości pracy. I tak np. jeżeli więc mamy do czynienia z inflacją czteroprocentową, oznacza to kolejny podatek w wysokości dodatkowych 4 proc.

Sadowski dodaje, że jest to podatek nie nakładany przez żaden z parlamentów i nie zapisany w żadnej ustawie. Nie da się go więc oprotestować, a żadna z partii nie straci na nim poparcia. Ale realnie powoduje on, że mamy coraz mniej pieniędzy w swoich portfelach.

Słabość aparatu

Wysoka inflacja przekłada się też zwykle na ubożenie społeczne, szczególnie biedniejszych grup społecznych (o czym sami na ogół dobrze nie wiedzą) i chaotyczne często poszukiwanie ujścia i lokaty dla swoich pieniędzy grup zamożniejszych.

To przekłada się na rosnące bańki cenowe, jakie obserwujemy obecnie np. na rynku nieruchomości, rosnącą popularność różnych instrumentów finansowych, takich jak wybrane akcje, obligacje, waluty (np. frank i dolar) czy złoto (bije obecnie cenowe rekordy).

Jak zatem widzimy inflacja zła jest dla nas i naszych oszczędności ale w sytuacjach wyjątkowych, czyli kryzysach, konfliktach i innych zawirowaniach musimy się z nią mierzyć. Wysoka inflacja często świadczy też o słabości aparatu władzy, która do niej dopuszcza i toleruje, niszcząc w ten sposób walutę danego kraju i oszczędności obywateli.

Czy z taką sytuacją mamy obecnie do czynienia? To zapewne każdy oceni sam.

Konsument nadgryziony

Marcin Mazurek, główny ekonomista mBanku mówi nam, że inflacja co prawda lekko spada, ale inflacja bazowa rośnie i jeszcze 3 miesiące wcześniej nikt nie spodziewałby się takiej kompozycji sugerując, że obie miary inflacji będą poruszać się unisono w dół.

Tak jednak może bywać w przypadku kombinacji szoku popytowego i podażowego oraz w obliczu wielkiej nietypowości recesji, którą cechowała bezprecedensowa gwałtowność i głębokość, związana z wyłączeniem części gospodarek decyzjami administracyjnymi.

Mazurek potwierdza też, że obecnie obserwujemy dostosowania cenowe, które wprowadzane są niejako w poczet przeniesienia kosztów bezpieczeństwa obsługi klientów właśnie na nich (dodatkowe opłaty u dentysty, fryzjera itp.).

- Firmy wprowadzają te opłaty, bo widzą, że konsument jednak je płaci. Bo ma z czego. Śmiało można byłoby zaryzykować tezę, że gdyby nie bezprecedensowe wsparcie płynnościowe ze strony PFR (i w zasadzie cały wysiłek polityki fiskalnej i monetarnej), konsument miałby zdecydowanie mniej powodów do zadowolenia - ocenia.

I dodaje, że pojawiłyby się wtedy prawdopodobnie masowe zwolnienia i dużo silniejszy wzrost stopy bezrobocia, a skala nadgryzienia bilansów firm i konsumentów byłaby tak duża, że prawdopodobnie zbieralibyśmy się po kwarantannie lata.

- Przejściowo wyższa inflacja to cena, którą trzeba za to zapłacić. Rachunek nie wydaje się nadmiernie wygórowany, a nawet można stwierdzić, że jest stosunkowo niski - szacuje.

Ale trzeba też pamiętać, że gospodarka i konsument został nadgryziony przez COVID-19, przez co popytu będzie mniej niż w 2019 roku. To z kolei oznacza, że inflacja w końcu powinna spadać. mBank szacuje ją w przyszłym roku na ok. 1,5 proc.