Zawstydził urzędników i sam postawił ławki w parku. "Ludzie zwykle boją się władzy, ja nie"

Natalia Gorzelnik
Teren byłego obozu KL Płaszów to zielona wyspa na południu Krakowa. Dla mieszkańców pełni funkcję nieformalnego, dzikiego parku. To ulubione miejsce spacerów dla seniorów i matek z dziećmi, którym do szczęścia brakowało tylko jednego - kilku ławek, na których można by usiąść i złapać oddech. Ich inicjatywa spotkała się jednak z odmową, bo krakowski Zarząd Zieleni nie znalazł pieniędzy na ten cel. Pewien niepokorny krakowianin postanowił jednak udowodnić urzędnikom, że dla chcącego nic trudnego. I ławki ustawił sam.
Mateusz Jaśko, Co jest nie tak z Krakowem Fot. archiwum własne.
Ile pana kosztowała jedna ławka?

Mateusz Jaśko, Co jest nie tak z Krakowem: To zależy, czy pytamy, ile kosztowała mnie, czy ile kosztuje Zarząd Zieleni Miejskiej. Bo to spora różnica.


Zacznijmy od tego, ile kosztowało to pana.

Jedna ławka to 300 złotych. Kupiliśmy dwie. Do tego wynajęcie auta, benzyna, hot-dog i kawa na stacji (śmiech). Zmieściłem się w tysiącu złotych.
A skąd były te pieniądze?

To pieniądze od moich patronów. Poza fanpejdżem “Co jest nie tak z Krakowem”, prowadzę też kanał na YouTube, na którym mówię o różnych miejskich bolączkach. Niedawno założyłem Patronite i ze zbiórki udało mi się uzbierać kwotę, która wystarczyła akurat na ławki.

Wspominał pan jednak, że gdyby inicjatywa była zrealizowana przez zarząd zieleni, byłaby różnica w cenie.

Myślę, że wtedy wyszłoby około 1200 złotych za ławkę. Mieszkańcy wcześniej prosili o 11 ławek i kilka koszy na śmieci, a według redaktora “Krowoderskiej” szacunkowy koszt takiej inwestycji to 14 tysięcy złotych. Zarząd Zieleni przekazał mieszkańcom, że nie ma takich pieniędzy i postawienia ławek odmówił.

Z czego mogłaby wynikać, pana zdaniem, taka dysproporcja?

Urzędnicy tłumaczyliby to pewnie koniecznością zrobienia wcześniej planów, przeprowadzenia uzgodnień. Chociaż i tak mnie to mocno dziwi, bo przy większych zamówieniach koszty zwykle da się jednak obniżyć.

U mnie lwią część pieniędzy pochłonął transport. Miasto zamawiałoby większą liczbę, więc sprawa dowozu spoczywałaby zapewne na producencie. Do tego przy zakupach hurtowych w dół powinna pójść także cena samych ławek.

Ta akcja miała być pstryczkiem w nos dla urzędników?

Tak naprawdę wcale nie chodziło o urzędników. Tylko o to, by pokazać, że w Krakowie są osoby, którym troska o miasto cały czas leży na sercu. Które kochają tę przestrzeń i swoich sąsiadów. I które chcą poświęcić swój czas, żeby o tę wspólną przestrzeń zadbać.

Mimo to jest pan już kojarzony jako osoba, która patrzy na ręce urzędnikom. Niedawno rozgłos uzyskała też akcja, w efekcie której doprowadził pan do tego, że prezydent miasta otrzymał mandat za palenie w miejscu publicznym. O co chodziło?

To, że prezydent pali w gabinecie, to była od zawsze tajemnica poliszynela. Wystarczyło tylko wejść do urzędu miasta i czuć było smród cygar. Sam prezydent też się z tym nigdy nie ukrywał. Jest mnóstwo zdjęć z nim i z cygarem w ręku. Potrafił tak występować podczas streamingów z gabinetu.

Postanowiłem zwrócić na to uwagę. To nie może być tak, że on, profesor prawa, łamie prawo. W Polsce palenie w miejscach publicznych jest nielegalne. Potrzebowałem jednak konkretnych dowodów. Wiedziałem, że jeśli zapytam o to w trybie dostępu do informacji publicznej, to niczego się nie dowiem. Wymyśliłem więc fortel.

Jaki?

Zadzwoniłem do ratusza i podałem się za fikcyjną postać Eliasza Abdasza, żydowskiego konserwatora zabytków, który jest zainteresowany w jakich warunkach jest przechowywany również fikcyjny obraz “Żyd w pola”.

Przekazałem, że doszły mnie słuchy że w miejscu, gdzie on wisi, palone jest cygaro. I zapytałem czy obraz z mojej gminy jest trzymany w palarni. Z rozmowy wyciągnąłem wszystkie potrzebne informacje i zadzwoniłem na straż miejską.
Zakończyło się mandatem.

Tak, chociaż pan prezydent nie zdradził jego wysokości. Kiedy rozpoczął pan swoją miejską działalność?
Wszystko rozpoczęło się od walki o Kazimierz. To było bodajże w 2018 roku. To taka część Krakowa, która zawsze była “dla mieszkańców”. Ja sam lubiłem wyskoczyć sobie tam w przerwie od pracy. Pani jest z Krakowa?

Nie, mieszkam w Warszawie.

No to już tłumaczę, w czym rzecz. U was żyje się szybko, u nas jest trochę inaczej. Kawka, herbatka, obiadek, znowu kawka i herbatka. I tak mija dzień. Ja jestem pod tym kątem bardzo typowym Krakusem i na Kazimierzu bywałem praktycznie codziennie. Śniadanie, obiad, kolacja. Przez lata.

Znałem wszystkich właścicieli lokali, wiedziałem, jaką mają historię. Gdy przychodziłem do jakiegoś miejsca, zawsze spotkałem kogoś znajomego. Tu, na Kazimierzu, działała taka mała społeczność łącząca przedsiębiorców prowadzących lokale gastronomiczne i małe obiekty usługowe z ich klientami.

Tymczasem urzędnicy, praktycznie z dnia na dzień, bez żadnych konsultacji, postanowili uniemożliwić ruch samochodowy po Kazimierzu i zrobić z niego turystyczny deptak o nazwie “Zielony Plac Nowy”. Co bardzo mnie wkurzyło - a takich osób jak ja było więcej - bo uniemożliwiło szybkie dojechanie na posiłki w przerwie od pracy.

Ale jeszcze większy kłopot sprawiło właścicielom małych punktów usługowych, sklepów czy galerii sztuki, których klienci stracili możliwość dojazdu. Stracili ją również sami właściciele wielu biznesów. Zresztą, obroty spadły również prawie wszystkim lokalom gastronomicznym. Niektórym nawet o 60 procent.

Bo Kazimierz to nie było wcześniej miejsce tylko turystyczne. To było miejsce dla wszystkich krakowian, czy to w przerwie w pracy czy po prostu jak to u nas bywa do “posiedzenia”.

A czy nie zostało to zrekompensowane przez ruch turystyczny właśnie?

Nie w taki sposób, jakiego chcieli znani mi krakowianie. W dzielnicy rozpoczęły się pijackie burdy, uliczne imprezy. Decyzja urzędników zrobiła z Kazimierza drugi rynek, czyli miejsce, do którego coraz mniej krakowian uczęszcza.

Na “miejskich meblach” ustawionych przez urzędników najczęściej można było spotkać bezdomnych, a wokół zaroiło się od imprezowiczów. Jedną decyzją z kawiarnianej klimatycznej dzielnicy zamieniono Kazimierz w dziką imprezownię.

W jaki sposób walczył pan o Kazimierz?


Poszedłem na radę miasta i poznałem tam innych, których to bolało. Jedno ze stowarzyszeń przeprowadziło badania, z których wynikało że prawie 100 proc. przedsiębiorców i nieco ponad 90 procent mieszkańców było przeciwnych zamknięciu. Wszyscy biorący udział w ankiecie zostali spisani z wrażliwych danych, więc to miarodajny wynik.

Na początku udało się nam tę strefę na chwilę wstrzymać. Ale później została wprowadzona i tak. Efekt jest taki, że teraz, w czasie pandemii, gdy nie ma nawet turystów, restauracje ledwie zipią. Strefa obowiązuje cały czas?

W czasie pierwszego lockdownu została zniesiona na parę miesięcy. Ale wprowadzono ją z powrotem od bodajże sierpnia. Więc nawet gdybym chciał w przerwie od pracy podjechać do którejś z restauracji, by odebrać posiłek na wynos, to nie miałbym takiej możliwości. Bo nie wjadę.

Kłopoty z wjechaniem mają zresztą wszyscy. Moja koleżanka wozi z Kazimierza do szpitala swoją mamę i babcie, obie w podeszłym wieku. Teraz ma z tym ogromny problem, bo jako nie-mieszkanka nie ma wjazdu. Zapytała jednego z urzędników, co ma zrobić w tej sytuacji. Odpowiedziano jej, że może wozić obie seniorki na rowerze miejskim cargo… Nie żartuję.

Jak bardzo rozwinęła się pana działalność od 2018 roku?

Na Facebooku obserwuje mnie prawie 8 tysięcy osób. Moje wideo na Youtube mają po kilka tysięcy wyświetleń. Dostaję od ludzi sporo dobrego feedbacku, wiele osób chce się przyłączyć i walczyć z “urzędniczym widzimisię” w Krakowie. Jeśli chodzi o samą aktywną społeczność, która spotyka się w “realnym świecie” to na protestach jest nas zawsze powyżej stu osób, a na spotkaniach kilkadziesiąt.

Co przede wszystkim ma pan do zarzucenia urzędnikom?

Najbardziej leży komunikacja. Urzędnicy, zwłaszcza młodzi dyrektorzy otaczający wianuszkiem prezydenta, koniecznie chcą postawić na swoim. Często wbrew woli mieszkańców.

Miasto to ogromny organizm, w którym zderza się wiele poglądów. Ale moim zdaniem należy wypracować w takiej sytuacji jakiś kompromis. Tymczasem tego kompromisu ze strony ratusza po prostu brak. Konsultacje społeczne są pod urzędniczą tezę, z której najczęściej nic nie wynika.

A w jakich sprawach, pana zdaniem, mieszkańcy nie są wysłuchiwani?

Teraz głośnym problemem jest na przykład Zakrzówek. To przepiękny, zanurzony w dzikiej przyrodzie zalew na południowym zachodzie Krakowa. Miejscy planiści wzięli go w zeszłym roku swoje ręce i ogrodzili wapienne skały szpecącymi siatkami. Niebawem cały unikalny teren, jeden z najpiękniejszych dzikich, miejskich miejsc w całej w Europie, zostanie zabudowany i przerobiony na rekreacyjny. Mimo licznych protestów. Kolejny punkt sporny to Park Bednarskiego. Również dziki - bardziej kawałek lasu w mieście, niż park. I też jest pomysł, żeby zalać go betonem, ogrodzić siatkami nie tylko od zewnątrz, ale od wewnątrz, od przyrody! Ta “rewitalizacja” ma kosztować kilkanaście milionów, za które bezpowrotnie zniszczymy charakter tego miejsca.

I żeby nie było - Zarząd Zieleni robi ładne parki. Kilka takich “rewitalizacji” mamy już za sobą. Ale są one przygotowane “od linijki”, pozbawione charakteru i gustu. Wyglądają jak mieszkania z Ikei. Tylko, że kosztujące miliony złotych. Miliony za niszczenie prawdziwej, unikalnej i dzikiej przyrody.

Urzędnicy są już na pana uczuleni?

Starają się raczej o mnie nie mówić. Ale ja też nie przebieram w słowach w komunikatach kierowanych do nich. Ludzie zwykle boją się władzy, czują respekt. Ja tego w sobie nie mam. Mówię o nich jak o ludziach i do ludzi.

Przez długi czas byłem ignorowany, teraz zdarza się, że ktoś z urzędu odpowie na coś na moim profilu. Ale wciąż to bardzo rzadkie.

W jakim kierunku idzie, w pana opinii, miejska polityka?

Naszym hasłem podczas licznych protestów było “dość bycia turystą we własnym mieście”. I taka jest prawda. My nie mamy żadnego wpływu na to, co się dzieje w Krakowie. Promowane jest natomiast jeszcze mocniejsze pobudzanie turystyki i dużego biznesu z nią związanego. A ruch turystyczny, nie licząc oczywiście czasu pandemii, zaczyna być nie do zniesienia przy normalnym, codziennym funkcjonowaniu w mieście.

Zamierza pan startować w przyszłości w wyborach samorządowych?


Nie, i chciałbym podkreślić że nie jestem związany ani z PiS, ani z żadnym innym ugrupowaniem politycznym. Prezydenccy trolle sugerują to nieustannie. I to, że jestem przez nich finansowany. Ale jest to jedynie próba wpisania mnie w pewne ramy, schematy, żeby łatwiej było mnie nienawidzić.

Ja natomiast się trochę brzydzę polityką. Za dużo się już naoglądałem tego obżarstwa. Ale mam nadzieję, że dzięki mojej działalności rozbudzę kogoś, kto będzie startował. Może zainspiruję jakąś grupę, która wytnie raka, który trawi to miasto. Która natchnie Kraków świeżą energią.
Mateusz Jaśko