Był influencerem – został cieślą. "Chodziło o to, by ludzie łykali przekaz jak młode pelikany"

Krzysztof Sobiepan
01 lipca 2022, 15:17 • 1 minuta czytania
Infuencer podróżniczy Konrad Malinowski rzucił zarabianie w internecie i został cieślą w Szwajcarii. Decyzja zszokowała jednych, a drudzy szybko jej przyklasnęli. Udało nam się z nim porozmawiać i zapytać o wszystkie nurtujące was pytania – od tego, jak Polak znalazł się na dachach w Szwajcarii, po blaski i cienie infuencerstwa oraz na jakie zarobki mógł liczyć.
Konrad Malinowski wybrał pracę cieśli. Wpisy w internecie będą tylko dla niego Fot. facebook.com/nawaletabezbileta
Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej

Obserwuj INNPoland w Wiadomościach Google

Rzucił zarabianie w internecie, by pracować jako cieśla

Influencer, youtuber, streamer, osoba zarabiająca ze swojej aktywności w internecie – globalna sieć stała się kopalnią nowych zawodów. Wielu młodych osób wręcz marzy o takiej pracy, bo zarabianie ze swojej sławy czy dzielenie się własną pasją z ogromną liczbą internetowych fanów brzmi jak idealny sposób na życie.


Jakiś czas temu w sieci pojawił się dość interesujący wpis. Konrad Malinowski, znany z opisywania swoich podroży na fanpage'u Na waleta bez bileta i w książkach, ogłosił, że kończy z zarabianiem z wpisów w sieci i… zostaje cieślą.

Taka zmiana zawodu niezwykle nas zainteresowała. Postanowiliśmy więc zaczerpnąć informacji u źródła i skontaktowaliśmy się z Konradem Malinowskim. W wywiadzie odpowiada nam o sobie i dość ciekawym toku jego życia. Czemu zrezygnował z zawodu infuencera podróżniczego? Jakie są blaski i cienie zarabiania na kontencie i czy ciężko jest się przestawić na pracę fizyczną i bycie "szarym człowiekiem"?

Konradem Malinowski – czemu influencer zmienił zawód?

Jak mówi nam Konrad Malinowski, jakiś czas temu powiedziałby, że jest osobą, która utrzymuje się z podróżowania i opowiadania historii z różnych zakątków świata – na facebookowej stronie Na waleta bez bileta oraz w książkach. Obecnie jednak sprawa się skomplikowała i jednocześnie uprościła.

Jak influencer z Polski został cieślą w Szwajcarii?

Konrad Malinowski: Od razu powiem, że sam nie nazwałbym się influencerem. Raczej osobą podróżującą, autorem dwóch książek o tej tematyce. Jak to się stało, że robię teraz to co robię? Do tego musimy się cofnąć nieco w czasie.

W marcu 2020 w Polsce wszedł w życie pierwszy lockdown, związany z pandemią COVID-19. Stopniowo zamknęła się cała Europa i świat. Wtedy miałem w planach odbycie podróżny na Bliski Wschód – między innymi do Arabii Saudyjskiej i Jemenu. Te plany legły jednak w gruzach przez koronawirusa.

Wcześniej parokrotnie wyjeżdżałem zarobkowo na miesiąc czy dwa, i akurat w okresie lockdownu pojawiła się oferta wyjazdu do Niemiec. Praca przy wykańczaniu budynków i mieszkań była dla mnie nowością, nie robiłem tego wcześniej, ale bardzo nie chciałem bezproduktywnie przesiedzieć tego czasu w domu.

Warunki były nieco takim polskim gettem – firma "od nas", szef Polak, wszyscy z ekipy z Polski, nikt za bardzo nie mówił w języku, więc trochę kisiliśmy się we własnym sosie. Przepracowałem tak pół roku.

Do kraju wróciłem z mocnym postanowieniem. Jeśli chcę żyć na emigracji, a nie jedynie pracować, to muszę umieć posługiwać się miejscowym językiem. Jeśli człowiek jedzie gdzieś i nie jest w stanie załatwić podstawowych spraw w urzędzie, nie jest w stanie się odezwać na ulicy – to bardzo ogranicza życie. Przez dobre trzy miesiące samodzielnie uczyłem się podstaw niemieckiego i wyjechałem znowu.

Już do Szwajcarii?

Dokładnie. To był już styczeń 2021 roku. Mój kuzyn już wcześniej znalazł tu pracę w firmie zajmującej się rozbiórkami, tak zwanymi demolkami dużych obiektów. Demontaż wszystkiego co w budynku, wynoszenie mebli, skuwanie płytek, demontaż rur, wyburzanie ścian i sprzątanie gruzu. Był supermarket – nie ma supermarketu.

Długo wzbraniałem się przed tą pracą, bo to najcięższa robota w branży budowlanej. Nie wymaga dużych umiejętności, ale jest niezwykle wyczerpująca dla ciała. To praca głęboko fizyczna – ładowanie gruzu, stalowych konstrukcji itp. Jednak w końcu, trochę z braku innych opcji, zabrałem się za wyburzenia.

W firmie byłem równo dwa tygodnie. Praca była tak obciążająca, że z wyczerpania… nie mogłem spać. Wiem jak to brzmi, ale gdy całe ciało po 12 godzinach po prostu się telepie, mięśnie drżą z nieustannej nawalanki, to po prostu nie da się usnąć. Inna sprawa była taka, że krótko po moim przyjeździe w Szwajcarii wszedł w życie pierwszy koronawirusowy lockdown, sytuacja pracodawcy się zmieniła i musiał mnie zwolnić.

Potem tułałem się jeszcze trochę po różnych fuchach budowlanych, robiłem ocieplenia budynków, kręciłem płyty karton-gips, a nawet czołgałem się w kanałach i zrywałem azbest. Aż końcu skończyłem jako cieśla.

Jaka jest praca cieśli w Szwajcarii? Idzie wytrzymać cały dzień na dachu w skwarze?

Cieśla to jest bardzo wszechstronny zawód, którego ja dopiero się uczę. Tak, zdjęcie z posta było z dachu, ale zajmować się można praktycznie wszystkim, co ma związek z konstrukcją budynku i jest z drewna. To są szkielety domów, konstrukcje pod podłogi, więźby dachowe, nowoczesne drewniane elewacje. Cieśla może być też odpowiedzialny za montaż drzwi.

Obecnie rzeczywiście mam trochę pracy na dachach, ale w mojej firmie też nie znaczy to, że siedzę na nich przez cały czas. Najefektywniej jest, gdy przygotujemy gotowe elementy wcześniej, w warsztacie, a na miejscu tylko ustawiamy je z pomocą dźwigu i montujemy poszczególne części zgodnie z projektem.

Potem dochodzą jeszcze takie robótki jak montaż łat czy uszczelnianie membran i folii dachowych. Ogólnie brak zaburzeń zmysłu równowagi oraz sprawność fizyczna jest wysoce wskazana. Mile widziane jest też czytanie projektów i rysunków technicznych, ale tego ode mnie jeszcze nie wymagają.

W poście mówi pan, że teraz zarabia więcej niż za czasów influencerskich. Mogę się podpytać ile?

Nie oszukujmy się – koszty utrzymania w Szwajcarii są bardzo duże. Z własnego doświadczenia wiem, że na bezrobociu w tym kraju środki bardzo szybko topnieją. Ale działa to też w drugą stronę – gdy ma się nieźle płatną pracę – to nadwyżka jest spora, nawet z opłacaniem mieszkania i innych rachunków. Mogę chyba powiedzieć, że teraz żyję na OK poziomie.

Znów muszę podkreślić, że niemiecki na podstawowym poziomie to absolutny fundament. I nie chodzi mi tu o cytowanie Goethe'go w oryginale, tylko taki poziom, by się dogadać z drugim człowiekiem. Kluczem jest to, by móc porozmawiać z szefem, zleceniodawcą, z kolegami z pracy, a nie tylko przemykać się bokiem i panikować, jak ktoś się o coś zapyta.

Ja jestem w budowlance jeszcze świeżakiem, nie mam zbyt wielkiej wiedzy o zawodzie. Udało mi się zaczepić jedynie dzięki wytrwałości i podstawowej znajomości języka. Znam przypadki dużo lepszych specjalistów ode mnie, którzy mają znakomity fach w ręku i którzy mieliby potencjał, by żyć bardzo komfortowo w tym kraju. Jednak przez barierę językową nie są w stanie wynegocjować lepszych stawek, albo nie potrafią utrzymać się w pracy dłużej.

Influencer, bloger podróżniczy to kariera marzeń wielu młodych i dorosłych ludzi. Czemu pan to rzucił?

Mógłbym o tym mówić godzinami, ale podam tylko kilka przykładów. Zaznaczę tylko, że mówię tu głównie o podróżniczych influencerach, bo konkretnie z tą działką social media przez 7 lat miałem do czynienia.

Mi na przykład dość mocno nie odpowiadała presja związana z ciągłym byciem online. Człowiek nie jest w pełni czerpać z takiego wyjazdu. Jest w jakimś wspaniałym miejscu, na drugim końcu świata i jedyne co ma w głowie to "trzeba wymyślić scenariusz do filmiku", potem "trzeba wstawić post na sociale", "przydałby się kolejny storisek i to koniecznie dziś". I w sumie połowę wyjazdu, a może i więcej spędza wpatrzony w aparat albo laptopa, a nie w widoki.

Myślenie ciągle obraca się wokół kolejnego uploadu, kolejnego kawałka contentu, który wrzucimy do sieci. A jak już coś opublikujemy to trzeba zaczynać myśleć o następnym – drugim, trzecim, czwartym i tak wkoło.

To co widać w internecie to więc tylko precyzyjnie wycięty fragment rzeczywistości.

Dzisiejsze podróże, a właściwie zarabianie na nich, opiera się w głównej mierze na kreowaniu i przeżywaniu odbioru własnych podróży, a nie przeżywaniu podróży samych w sobie, na chłonięciu ich każdym porem skóry. Chodzi o skalibrowanie przekazu tak, by ludzie łykali go jak młode pelikany.

Dzisiaj wiele myśli się też o tym, jak sprawić, by wydawać się bardziej ludzkim i autentycznym. Trochę takie cyfrowe aktorstwo. Ja w pewnym momencie stwierdziłem, że nie jest to praca do końca zgodna z moimi wartościami.

Trzeba podtrzymywać uwagę obserwujących, nakręcać zasięgi, odpowiadać na komentarze, angażować followersów. Bez ciągłej pracy nie ma rozwoju kanału, a wyświetlenia mogą w każdej chwili zacząć spadać. A wraz ze spadkiem oglądalności miarowo spadają też nasze wpływy.

Jednocześnie trzeba nakręcać wokół siebie specyficzną otoczkę. Promować siebie, to co robimy. Obecnie influencerzy podróżniczy mają jedno zadanie. Bardzo precyzyjnie wybrać najbardziej "klikalne" elementy swoich podróży, efektownie je opakować i sprzedać.

Influencer wbrew pozorom ma bardzo mało takiego prawdziwego, jakościowego wolnego, myślami ciągle jest w pracy. A to jest po prostu mocno męczące dla psychiki. Znam takich, u których wywołało to poważniejsze problemy.

Ale przecież głównym przekazem internetowych podróżników jest wolność. Na przykład "ja dziś jestem na plaży w Maroko, a ty przy biurku w Mordorze".

W tej branży "wolność" to pewien klucz całej komunikacji. To jedna z idei, która jest sprzedawana. Proszę przypomnieć sobie ile razy słyszał pan komunikat w stylu "podróże to wolność" czy "to najlepsza praca świata”. Jednak gdy zagłębimy się w ten świat, to wielu przypadkach jest to tylko iluzja.

Pracując w korporacji jesteśmy "niewolnikiem" swojego szefa, a będąc influencerem stajemy się "niewolnikiem" algorytmów. Jeśli podróż zamienia się w pasmo martwienia się o wyniki w internecie – to gdzie jest ta cała wolność?

Podróże to dla mnie przede wszystkim poznawanie innych ludzi – ich charakterów, kultury, tego jak żyją na co dzień. Tu kryje się magia podróżowania. I ten, najważniejszy moim zdaniem, element w bardzo dużym stopniu tracimy, gdy na wszystko zaczynamy patrzeć pod kątem postów, wrzutek i filmików. Czyli gdy staniemy się "zawodowymi cyfrowymi podróżnikami" i zaczniemy na tym zarabiać.

Oczywiście nie chcę tu nadmiernie generalizować. Na pewno znajdą się tacy, którzy znoszą to dobrze, mądrze wszystko poukładali i znaleźli jakiś złoty środek. Którzy wypośrodkowali zależność od publiczności i płynącej od niej motywacji.

Myślę jednak, że aby żyć tylko z opowiadania o podróżach trzeba się temu całkowicie poświęcić, co ma swoje ciemne strony.

No właśnie, to może w pracy influencera są chociaż dobre pieniądze?

Zakładam, że w Polsce tylko dość niewielki procent osób sprzedających podróżniczy content w social media może z tego zarobić dobre pieniądze. Dobre to znaczy takie, że starczy na coś więcej, niż podróże i nie musi w tym celu wyjeżdżać za granicę. Wielu z nich jednak posiłkuje się albo posiłkowało pracami sezonowymi na Zachodzie. Podobnie zresztą jak ja.

Zarobki w social mediach, w działce podróżniczej i nie tylko, są powiązanie z zasięgami. Im większa nasza grupa odbiorców, tym potencjalnie więcej zarobimy. Dodatkowo, im bardziej zaangażowani nasi followersi – komentujący, lajkujący – tym lepiej dla naszego portfela. Jest bowiem większe prawdopodobieństwo, że staną się naszymi klientami.

Z jednej strony trudno się więc dziwić, że influencerzy poświęcają długie godziny na budowaniu swojego followingu. Z drugiej oznacza to, że jeśli jakieś posty przez dłuższy czas "się nie klikają", albo zaczną im spadać zasięgi, to boleśnie odczują to w budżecie domowym. Znów są więc skazani na działanie algorytmów.

Wpływy z reklam to jedno, a jak jeszcze można zyskać mając grono fanów?

Gdy już ma się znaczną grupę odbiorców – można ją też monetyzować na inne sposoby. Jedni piszą książki, drudzy poradniki, inni oferują różnorakie kursy, na przykład fotograficzne czy filmowe. Chodzi o to, by zareklamować inne projekty do grupy, która i tak już pilnie śledzi nasze poczynania. To dodatkowy zarobek.

Jeszcze inni decydują się na model Patronite, czyli co miesiąc otrzymują niewielki datek od swoich fanów, by mogli kontynuować swoją działalność. Nie widzę nic złego we wspieraniu swoich ulubionych twórców, gdyż to pewien rodzaj wynagrodzenia za ich obciążającą psychicznie pracę.

Jednak dla twórcy jest to ogromne zobowiązanie wobec swoich fanów. Jak wspominałem, jakość, ilość i częstotliwość wstawianych materiałów jest silnie powiązana z naszymi dochodami. Istnieje więc pokusa, by ciągle być online i spędzać masę czasu w wirtualnym świecie. Tego modelu ja osobiście nigdy nie lubiłem. Uważam go za pewien rodzaj pępowiny.

Czy można po prostu przestać być influecnerem?

Moim zdaniem z tej branży jest dość ciężko wyjść. Oczywiście łatwo jest powiedzieć pas, odcinam się i niby po prostu zniknąć, ale często jest to trudniejsze, niż się wydaje.

Jest pewien miesiąc, może "rok miodowy". Człowiek zarabia jako infuencer tyle, że czuje się, jakby wygrał loterię. Że nie ma pracy jak inni, a zarabia z pasji. Wtedy czuje się, że spełniło się swoje marzenia. A na dodatek wszyscy twoi followersi ci przyklaskują, chwalą co robisz. Czujesz się jak młody bóg. Doceniany za sam fakt, że istnieje.

Są też tacy, którzy z czasem po prostu uzależniają się od tony lajków, komentarzy i tak dalej. To jest jednak duży zastrzyk dopaminy. W dodatku bardzo ulotnej. Człowiek potrzebuje więcej i więcej. A potem zawsze prędzej czy później zdarzy się post czy film, który nie uzyskał spodziewanej liczby wyświetleń. No i wtedy może zdarzyć się zjazd z wcześniejszego "haju".

Czego brakowało? Czemu nie wyszło? Może daję z siebie za mało? Takie myśli się pojawiają, a uzależnienie poczucia własnej wartości od tego, ile mamy lajków nie może być zdrowe. Znam paru twórców, którzy krok po kroku po prostu uzależnili się od poklasku. Powrót do bycia "szarym człowiekiem" mógłby się dla nich skończyć nawet problemami psychicznymi.

Ja miałem to szczęście, że nigdy nie powiązałem całkowicie dochodów od swojej aktywności w social mediach. Gdy to się stanie, presja jest jeszcze większa i niezwykle trudno jest wyjść z tego świata.

Są jakieś plusy bycia influencerem?

Nie chcę, żeby zrobiło się zbyt negatywnie. Oczywiście, że istnieją też plusy. Na przykład poznawanie innych ludzi, którzy dzielą tą samą pasję. Poznawałem bliskie mi osoby, które też zarabiają z podróżowania. Rozmowa od razu się klei, bo najczęściej są to bardzo towarzyscy i otwarci ludzie, których dotyczą te same "branżowe" problemy.

Ale z kolei zaczyna się wtedy żyć w innym świecie, w swojej wykreowanej rzeczywistości. Podróżniczych influencerów, choć nie tylko ich, dotyka samotność – followersi to przecież nie przyjaciele. Nie ma też już za bardzo o czym rozmawiać ze "zwykłymi" znajomymi.

Najlepsi kumple się ożenili, mają dzieci, prowadzą inne życie. A nas to omija, bo zamiast być na ślubie swojego przyjaciela, właśnie przemierzamy pustkowia Arabii Saudyjskiej albo bawimy się na weselu w Iranie. Trudno powiedzieć, czy prowadząc takie życie w ostatecznym rachunku wychodzi się na plus. Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Czy influencerzy zmieniają to, w jaki sposób postrzegamy podróże?

Myślę, że nadal jesteśmy w fazie zachłyśnięcia się internetem i mediami społecznościowymi.

W podróżach przestało chodzić o to, by pojechać w ciekawe miejsca i zanurzyć się pośród ludzi. Zaczęło chodzić o to, by pojechać w ciekawe miejsce i wstawiać o tym kontent. A przy okazji zebrać poklask i wrócić niczym wojenny bohater. I powtarzać owy cykl.

Dochodzi już do absurdów, że jeśli nie coś nie jest klikalne, nie zrobiło na nikim wrażenia – to zaczynamy postrzegać nasze przeżycia za mniej wartościowe. Już "nie można" mieć powiedzmy fajnego spływu w Polsce, bo co kogo obchodzą jakieś kajaki. Trzeba celować wyżej – wdrapywać się na szczyty Peru, albo jechać na miesiąc do dżungli, na przykład do Papui Nowej Gwinei. Bo to zbierze więcej lajków i wszyscy będą nas poważać.

Influencerzy zmienili też to, jak tak zwani zwykli ludzie zachowują się na miejscu. Zamiast zachwycać się lokalną kuchnią – najpierw robimy pięć ujęć naszego talerza. Zamiast rozmawiać więcej z ludźmi – siedzimy z nosem w komórce, albo oglądamy siebie w obiektywie aparatu.

Reżyserujemy swój wyjazd na prywatne potrzeby w social media. Więcej rzeczy zdajemy się robić dla uznania innych, niż faktycznie tylko dla siebie.

Co będzie dalej z Na waleta bez bileta? Nie planuje pan chyba wyparować z internetu?

Na waleta bez bileta nie zniknie – mam zamiar dalej tam pisać. Ale nie będzie to już związane z presją algorytmów, zarabianiem i oczekiwaniami innych. Będę to robić dla siebie, bo uważam że blog stał się jakąś częścią mnie. Jeśli ktoś chce czytać wpisy – serdecznie zapraszam!

Moje pisanie traktuje też jako formę terapii. Często zupełnie prywatnie przelewam swoje myśli na papier, w najróżniejszych sprawach. A potem stwierdzam – a może warto by się tym podzielić ze światem?

Po wpisach często dostaje masę pozytywnych informacji, że mój post zmienił komuś spojrzenie na sprawę albo pomógł coś ułożyć w głowie. I właśnie dla takich przypadków myślę, że nadal warto to robić.