Gdyby nie PiS, kłopoty z węglem byłyby mniej dotkliwe. Tak w Polsce wyhamowano rozwój OZE

Konrad Bagiński
08 sierpnia 2022, 15:00 • 1 minuta czytania
Walka PiS z wiatrakami i niechęć do fotowoltaiki to jedna z przyczyn obecnego kryzysu energetycznego. Wraz ze zmniejszaniem wydobycia węgla powinniśmy byli inwestować o odnawialne źródła energii i wymianę pieców. Ktoś w rządzie o tym zapomniał. Efekt? Nie mamy ani węgla, ani taniej energii.
Kryzys węglowy w Polsce mógł być mniej dotkliwy. WOJCIECH STROZYK/REPORTER
Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej

PiS, premier i państwowe spółki twierdzą, że intensywnie i od dawna inwestują w odnawialne źródła energii. To kłamstwo, które wyszło na jaw przy okazji obecnych kłopotów z węglem. Kłopotów, których nie powinno być. Rządowi było jednak wygodnie udawać, że odchodzimy od tego paliwa i jednocześnie pozwalać ściągać je z Rosji w milionach ton. A przy okazji mydlić oczy, że jesteśmy coraz bardziej ekologiczni.

Według rządowych planów, oficjalnych i spisanych, do 2040 roku połowa energii elektrycznej w Polsce ma pochodzić z OZE. To teoria, praktyka się z nią rozjeżdża. Bo od lat ze spalania węgla czerpiemy ok. 70 procent energii. Jednocześnie wydobywamy go mniej, bo zaopatrzenie sektora prywatnego w węgiel do domowych pieców i małych kotłowni wzięła na siebie Rosja.

Zmniejszając rolę węgla powinniśmy byli więcej i szybciej inwestować w energię odnawialną — prąd z wiatraków czy słońca. One nie zastępują węgla, ale zdecydowanie odciążają elektrownie węglowe. Dzięki nim trzeba go spalać mniej, a energia elektryczna tanieje — bo OZE są po prostu tańsze. Niestety, przez całe swoje rządy PiS albo z OZE walczy, albo je ignoruje. Próbuje nas za to przekonać, że spalanie drewna to rozwiązanie ekologiczne. Na dodatek wymiana pieców idzie w Polsce jak po grudzie. W efekcie mamy obecny kryzys węglowy. Gdyby polityka energetyczna rządu szła w innym kierunku, problem byłby o wiele mniejszy.

Greenwashing państwowej spółki

Tym terminem określa się pozorowane działania, które mają sprawić, że jakaś firma będzie postrzegana jako bardziej ekologiczna i zrównoważona. Świetnie widać to na przykładzie państwowego PGE, które chwali się, że jest "liderem zielonej zmiany" – a ma mniej fotowoltaiki od Dino i Biedronki.

"W naszej kampanii wizerunkowej zależało nam, by pokazać, w jaki sposób PGE się zmienia oraz co robi dla środowiska i ochrony przyrody. Poprzez hasło "Prowadzimy w zielonej zmianie" chcieliśmy zakomunikować dwie rzeczy: PGE jest liderem transformacji energetycznej w Polsce oraz prowadzi najbardziej zaawansowane działania na rzecz neutralności klimatycznej. PGE realizując te działania prowadzi (opiekuje) się klientem" – pisze w korespondencji z INNPoland.pl Maciej Gelberg, rzecznik spółki PGE Energia Odnawialna. Pytaliśmy go o to, dlaczego PGE w reklamach określa się jako lider zielonej zmiany.

Nie bez przyczyny – zainspirowały nas informacje podawane przez Greenpeace. Marek Józefiak z tej ekologicznej organizacji wyliczył, że PGE ma mniej zainstalowanych mocy w elektrowniach słonecznych niż sieci supermarketów Dino albo Biedronka. Fakty są takie, że PGE ma dziś PGE 4,7 MW (megawata), Biedronka zaś 5,9 MW a Dino, aż 40 MW. Co więcej, Biedronka ma szerokie plany — do końca roku chce mieć 25MW a do końca 2025 r. - 105,9 MW. To mniej więcej 1 procent całej obecnej mocy fotowoltaiki w Polsce. Opiera się ona na obywatelach – domowe instalacje to trzy czwarte całej zainstalowanej w Polsce mocy.

- PGE prowadzi rozbudowaną kampanią marketingową, w której przedstawia się jako lider zielonej zmiany. Hasłem przewodnim kampanii brzmi dokładnie "prowadzimy w zielonej zmianie". W jej ramach pracownicy koncernu np. śpiewają piosenkę "Zielono mi", stojąc na elektrowniach wiatrowych. Wielokrotnie odnosiliśmy się do tej kampanii, wskazując, że wprowadza ona konsumentów w błąd, jest greenwashingiem. Ogromna większość energii produkowanej przez PGE pochodzi z węgla, a z odnawialnych źródeł energii - zaledwie ok. 4 proc. – mówi Marek Józefiak w rozmowie z INNPoland.pl. Inne państwowe koncerny wcale nie wyglądają na tym tle lepiej. Tauron ma 19 MW zainstalowanej mocy w elektrowniach słonecznych, Energa 5,6 MW, Enea 3 MW. O wiele lepiej radzi sobie prywatny podmiot ZE PAK – ma 70 MW. Ale ten jest zarządzany przez Solorza-Żaka. Dla porówniania — sektor prosumencki ma 7800 MW zainstalowanej mocy w fotowoltaice. - Tak fatalne wyniki w rozwoju elektrowni słonecznych wynikają ze złej, świadomej polityki inwestycyjnej państwowych spółek energetycznych. W ostatnich latach PGE brnęła w inwestycje w paliwa kopalne, w szczególności w węgiel — w nowe bloki węglowe w Opolu, Turowie czy też zakup elektrowni węglowej Rybnik. Wg naszych wyliczeń, w latach 2016-2021 PGE wydawała na OZE zaledwie 3,5 proc. swoich nakładów inwestycyjnych. Pamiętajmy, że mówimy o spółce, która w pojedynkę emituje więcej dwutlenku węgla niż niejedno spore państwo w Europie jak Portugalia czy Węgry – mówi Marek Józefiak o PGE i dodaje, że ten koncern pozwał Greenpeace za rzekome oczernianie spółki. 

Równie "sprawnie" PiS działa z wiatrakami

PiS zabił rozwój energii z wiatru na lata. I miną lata, zanim branża znów będzie w stanie coś z tym zrobić. Wiatraka nie stawia się w tydzień, to proces, który może zająć kilka lat.

W 2016 roku PiS wprowadził zasadę 10H . Chodzi o przepis, który de facto uniemożliwia stawianie w Polsce nowych elektrowni wiatrowych. 10H oznacza dziesięciokrotność wysokości — to minimalna odległość wiatraka od siedzib ludzkich i terenów cennych przyrodniczo. W praktyce 10H obejmuje 99,7 proc. powierzchni Polski (tak wyliczył think tank Instrat). Budowa elektrowni wiatrowych została więc zablokowana.

Przepis ten wprowadzono w 2016 roku, tuż po wygranych przez PiS wyborach. Jedną z jego największych orędowniczek była Anna Zalewska, późniejsza ministra edukacji.

– Nie chcę, aby pewnego dnia śmigło wielkości autobusu spadło mi na głowę – mówiła Zalewska podczas jednego z licznych spotkań na przeciwników wiatraków. Mówiła też o rosnących cenach prądu i bezcelowości inwestowania w wiatraki.

Tymczasem z niedawnej analizy Instytutu Jagiellońskiego wynika, że wpływ farm wiatrowych na ceny energii elektrycznej na podstawie korelacji cen hurtowych na giełdzie będzie pozytywny. Z analizy wynika, że dzięki podwojeniu mocy zainstalowanej lądowych farm wiatrowych z 7 do 14 GW przeciętne gospodarstwo domowe może zaoszczędzić na rachunkach za prąd 110 zł rocznie. Zyskalibyśmy na tym jakieś 14 mld złotych.

Niedawno zasada 10H została troszkę zliberalizowana, ale nie zniesiona.

– Ustawa daje jedynie samorządom możliwość ustanawiania od niej wyjątków, a i tak żaden wiatrak nie będzie mógł stanąć bliżej niż pół kilometra od najbliższych zabudowań, nawet jeśli mieszkańcy nie mieliby nic przeciwko. Nie upraszcza to też procedur i nie skraca ścieżki inwestycyjnej – wyjaśnia Konfederacja Lewiatan.

System przesyłowy — kolejny problem, z którym nikt nic nie robi

Jak już pisaliśmy, prosumenci w Polsce dysponują potężnymi mocami fotowoltaiki. Niestety coraz częściej nie są podłączani do sieci i nie mogą sprzedawać prądu ze swoich instalacji. Fundacja ClientEarth obliczyła, że w ostatnich latach lawinowo rosła w Polsce liczba odmów przyłączenia do sieci elektroenergetycznej nowych instalacji. Pomiędzy 2015 a 2021 r. krajowi operatorzy sieci wydali łącznie ponad 6 tys. odmów przyłączenia, w przeważającej większości w stosunku do instalacji OZE, o łącznej mocy około 30 GW.  Ten utracony potencjał stanowi ok. 50 proc. obecnej mocy wszystkich polskich elektrowni, głównie węglowych.

- Gdyby do sieci skutecznie przyłączono większość instalacji OZE, którym w latach 2015-2020 odmówiono przyłączenia oraz nie obowiązywałaby tzw. zasada 10H blokująca rozwój lądowych farm wiatrowych, to Polska najpewniej osiągnęłaby unijny cel udziału OZE w miksie energetycznym na 2020 r. GUS nie musiałby wówczas dokonywać "korekty" wyliczeń przez kreatywne uwzględnienie spalania biomasy – komentuje Wojciech Modzelewski, prawnik ClientEarth i autor raportu. 

Sytuacja się pogarsza, ponieważ w 2021 r., względem roku 2020, nastąpił gwałtowny wzrost liczby odmów – aż o 70 proc. W samym ubiegłym roku skala odmów opiewała na około 15 GW, czyli tyle, ile miały mieć wszystkie niezrealizowane inwestycje w latach 2015-2020. Główną przyczyną jest brak technicznych możliwości przyłączenia, czyli brak wolnych mocy przyłączeniowych sieci.

Z analizy Fundacji ClientEarth wynika, że najwięcej odmów odnotowuje się na północy kraju, tj. na obszarze działalności operatora Energi (grupa Orlen), a następnie Enei. Odmowy często mają związek z planowanymi morskimi farmami wiatrowymi, dlatego konieczna jest pilna modernizacja tych sieci, aby z przyłączeń mogły również korzystać instalacje zlokalizowane na lądzie (słoneczne i wiatrowe). To coraz większy problem dla mniejszych, prywatnych inwestorów, którzy dotychczas napędzali zieloną transformację kraju.

ClientEarth podkreśla też, że Polska sieć energetyczna jest wyeksploatowana – 40 proc. sieci napowietrznych ma ponad 40 lat – i nieprzystosowana do źródeł OZE.

Wymiana pieców idzie jak po grudzie

Wart 103 miliardy, całość z budżetu. Program "Czyste powietrze" funkcjonuje od jesieni 2018 roku. Przez ten czas udało się podpisać łącznie niewiele ponad 376 tysięcy umów na wymianę pieców i termomodernizację budynków na kwotę niespełna 6,5 miliarda złotych.

Program jest zaplanowany na lata 2018 - 2029. W 3 lata - 33 proc. czasu trwania — udało się wydać niewiele ponad 6 procent pieniędzy. W tym tempie jego koniec nastąpi nie w roku 2029, ale w 2068.

Energetyka odnawialna na razie nie jest w stanie w pełni zastąpić tradycyjnej. Ale może ją znacznie odciążyć, sprawić, że będziemy spalać i potrzebować mniej węgla. Niestety — do tej pory rząd jedynie mówił o OZE. Tymczasem embargo na rosyjski węgiel sprawiło, że to paliwo stało się dobrem luksusowym, zarówno jeśli chodzi o cenę, jak i dostępność. Gdyby nie zmarnowane 7 lat rządów PiS, moglibyśmy potrzebować go o wiele mniej. Teraz mamy problem do kwadratu, bo nie mamy ani węgla, ani silnego sektora OZE.