Będziemy zarabiać po 10 tysięcy, mówi premier. Równie dobrze mógł obiecać święta w grudniu

Konrad Bagiński
10 września 2023, 09:24 • 1 minuta czytania
"Chcemy, aby średnie wynagrodzenie w Polsce osiągnęło 10 tysięcy złotych" – powiedział premier Morawiecki na konwencji PiS w Końskich. Kiedy przyjrzymy się tej specyficznej zapowiedzi wyborczej, możemy się przekonać, że waży ona niewiele. Premier obiecał coś, co i tak się stanie. Osobną kwestią jest jeszcze wartość naszych zarobków w przyszłości.
Morawiecki "chce, aby" średnia pensja w 2027 roku wyniosła 10 000 zł. Jest się z czego cieszyć? Krzysztof Radzki/East News
Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej

Nie jesteśmy pewni, czy słowa premiera można traktować jako obietnicę wyborczą. Rozpoczynanie zdania od "chcemy, aby" stało się znakiem rozpoznawczym Morawieckiego i innych członków formacji politycznej, którą reprezentują. Polityczni oponenci premiera krytykują go zresztą za "chcemyabizm".


Załóżmy jednak, że premierowe "chcemy, aby" w istocie rzeczy jest zakamuflowaną obietnicą wyborczą. Wspomniane przez niego 10 tys. zł średniej pensji wzbudziło spore poruszenie wśród zwolenników PiS i mediów od tej partii zależnych. Ale kiedy tej obietnicy przyjrzymy się na spokojnie, zobaczymy, że warta jest niewiele.

Dlaczego? Jak zauważył dziennikarz ekonomiczny Bartek Godusławski, wzrost zarobków do poziomu ok. 10 tysięcy złotych nie będzie niczym wyjątkowym. Taką prognozę zapisało nawet w swoich dokumentach Ministerstwo Finansów.

De facto premier zapowiada coś, co i tak najprawdopodobniej się stanie. To obietnica o sprawdzalności zbliżonej do prognozy pogody na 2-3 dni.

Aha, ile te pieniądze będą warte?

Inni komentatorzy zwracają jeszcze uwagę na wartość tych zarobków. Nie można mieć wątpliwości, że dzisiejsze 10 tysięcy złotych i ta sama suma za 4 lata to zupełnie inne pieniądze.

Tak samo jak z obecną tzw. średnią pensją. W lipcu 2023 roku średnie wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw wyniosło 7485,12 złotych. Rok wcześniej było to 6778,63 złotych. Wynagrodzenie w rok wzrosło o ponad 706 złotych, czyli o 10,4 procent.

Biorąc pod uwagę, że w tym samym okresie wskaźnik inflacji CPI wzrósł o 10,8 procent, nasze realne zarobki spadły o ponad 27 złotych. Wzrost został zjedzony przez inflację, a ta – wbrew opowieściom polityków PiS i prezesa NBP – wcale nie odpuszcza.

Ona ciągle wynosi ponad 10 procent, jej tempo wyhamowuje bardzo powoli. Przypomnijmy: w okresie wysokiej inflacji w całej Europie byliśmy na miejscu mniej więcej szóstym od końca w UE. Czyli było kilka krajów, które radziły sobie gorzej.

Ale dzisiaj gorzej radzą sobie tylko Węgry, z gospodarką kompletnie rozstrojoną przez działania ekipy Orbana. Jesteśmy na drugim miejscu od końca.

Już zarabiamy o wiele więcej, czyli mniej

Od 2019 roku przeciętna pensja w polskich przedsiębiorstwach wzrosła o 2,2 tysiąca złotych – przypomina BusinessInsider.com.pl. Ale czy to znaczy, że zarabiamy więcej? Niekoniecznie. Dziennikarze rozebrali wzrost pensji na czynniki pierwsze i okazało się, że z realnego wzrostu zarobków cieszyć może się niewielu.

Po uwzględnieniu inflacji okazało się, że pensja co dziesiątego Polaka spadła, a odczuwalne podwyżki otrzymał milion pracowników. Jak to możliwe? Zacznijmy od wzrostu zarobków. GUS podaje, że przeciętne wynagrodzenie brutto w czerwcu tego roku wyniosło ponad 7,3 tys. zł. W porównaniu z czerwcem 2019 r. było więc o ponad 2,2 tys. zł wyższe.

Wtedy średnia pensja liczona przez GUS wynosiła 5,1 tys. zł brutto. Nominalny wzrost wyniósł zatem ponad 2,2 tys. zł, albo 43 proc. Ale po nałożeniu na te wyniki wskaźnika skumulowanej inflacji pomiędzy czerwcem 2019 a czerwcem 2023 r. okaże się, że realny wzrost wyniósł zaledwie 4,94 proc., czyli równowartość ok. 250 zł z początku analizowanego okresu – pisze BI.