
Pytam Przemka, dlaczego wybiera tramwaj, w którym prawie nie ma ludzi.
– Jak wchodzimy do tych pełnych pasażerów, to natychmiast idzie informacja po wagonach, że jest kontrola. Jak nie złapiemy kogoś od razu, to ci bez biletu dopchają się do najbliższych drzwi i wysiądą na najbliższym przystanku. Wtedy nie zarobimy, a miasto nie wyegzekwuje opłaty za przejazd – twierdzi jego kompan Tomek (warszawskie "kanary" zawsze jeżdżą w duecie).
Jedziemy w starym tramwaju w kierunku Dworca Wileńskiego. Wewnątrz panuje stosunkowy spokój. Do chwili zablokowania kasowników przez Przemka.
Po chwili w naszym prawie pustym tramwaju dwie osoby wstają i truchtają szybko do drzwi na widok zablokowanych kasowników. Udaje im się uniknąć mandatu. Przemek trafia na studenta, który twierdzi, że "zostawił legitymację na uczelni, bo cały czas ją podbijają i nie mogą skończyć". Młody mężczyzna nie awanturuje się, ale nie jest też "dobrym klientem".
Tym terminem kontrolerzy nazywają tych, którzy płacą na miejscu. To margines.
– [Student – red.] To jeden z tych spokojniejszych. Stosunkowo często się zdarzają, ale najłatwiej poznać ich po języku, którego używają i ubiorze. Inaczej porozmawiasz ze studentem Uniwersytetu Warszawskiego, a inaczej z facetem po czterech piwach, który nigdy nie kasuje biletu. Dla pierwszego wykonujesz swoją pracę, a drugi postrzega cię jak intruza i osobistego wroga – kwituje interwencję Przemek.
Czekając na przesiadkę, dodaje, że rzadko wybiera tę trasę, bo wiedzie ona wzdłuż warszawskiego "trójkąta bermudzkiego" [rejon ulic Brzeskiej, Ząbkowskiej i Targowej na warszawskiej Pradze Północ – red.], gdzie giną nie tylko bilety. Kiedy mówi te słowa nie wiem, że jeszcze dziś przekonam się o tym na własnej skórze.
Awanturnicy i tak zwani "gici"
Tych najwięcej jest w okolicy ul. Brzeskiej, gdzie odbywa się regularny handel środkami odurzającymi. Potwierdzają to publikowane przez stołeczną policję komunikaty o zatrzymaniach dilerów narkotyków.
Jest tu też przystanek zwany potocznie "sypialnią". To z powodu regularnie nocujących tu pijanych osób, które nie są w stanie dojść do domu.
Wsiadamy do tramwaju w kierunku Gocławka. Po przejechaniu niecałych 200 metrów Tomek blokuje kasowniki i się zaczyna.
Kontrolowany pasażer to rosły chłopak w wieku około 27 lat, który trzyma w ręce do połowy dopite piwo, którego zapach czuć w całym składzie. Na "dzień dobry" Tomka pasażer na gapę odpowiada wiązanką inwektyw.
Gdy po 10 minutach wyzywania "kanarów" od najgorszych dochodzi do niego, że i tak dostanie mandat mówi, że dowodu nie posiada.
Przemek
warszawski kontroler biletów komunikacji miejskiej
Tym razem pasażer na gapę trafia jednak do policyjnej izby wytrzeźwień, ponieważ badanie alkomatem wykazuje u niego 1,7 promila w wydychanym powietrzu.
Pomimo, że na koszulce ma wielki napis "sztywniutko", to dosłownie błaga policjantów, by ci puścili go wolno. "Bardzo przeprasza" i "błaga o wyrozumiałość".
Gaz w kieszeni, bo "nie raz się przydał"
Im dłużej spędzam czas z Przemkiem i Tomkiem, tym lepiej rozumiem, z jakim pokładem złych emocji mierzą się codziennie. Widzę, że obaj noszą ze sobą puszki z gazem pieprzowym. Pytam o powód ich zakupu.
– Są takie miesiące, że zużywam dwie [puszki – red.]. Rzadko zdarza się, żeby na miesiąc wystarczyła jedna. Zrozumiałem, że te wydane 40 złotych może mi naprawdę uratować życie – mówi.
Tomek podaje przykład swojego kolegi, który został zaatakowany nożem, kiedy sprawdzał bilety w Szybkiej Kolei Miejskiej.
Tomek
warszawski kontroler biletów komunikacji miejskiej
Przemek, słysząc naszą rozmowę, od razu się dołącza. Opowiada o tym, co spotkało go całkiem niedawno, bo w tym roku.
– Klasyczny dzień. Jechaliśmy w kierunku lotniska Chopina. Mój kolega kontrolował tył, a ja przód autobusu. Zatrzymaliśmy się na przystanku Novotel, gdzie nagle z hukiem mój kolega wyleciał przez drzwi autobusu. 17-latek chciał uciec przed nami, więc wypchnął kontrolera za drzwi. Gdy ten się wywrócił, to ten wybił hartowaną szybę w przystanku. Posunął się nawet do użycia paralizatora. Kolega został po zdarzeniu przetransportowany do szpitala – opowiada.
Prywatna ochrona "kanarów"
Przyznam, że gdy słyszę od kontrolerów, że mają własną ochronę, to nie za bardzo w to wierzę. Widzę to na własne oczy kolejnego wieczora pracy ze stołecznymi "kanarami".
Jest kilka minut przed godz. 23, a my znajdujemy się na Moście Poniatowskiego. Lada chwila ruszają linie nocne. Nagle podjeżdża biały samochód z czerwonymi kogutami. Wysiada z niego dwóch fanów treningów siłowych, których ciemną nocą omijałbym szerokim łukiem.
Przez cały kurs tajemnicze auto, jak gdyby nigdy nic, jedzie śladem autobusu. Ochroniarze wysiadają z niego jedynie w sytuacji, gdy osoba kontrolowana opuszcza autobus razem z pracownikami ZTM. Mężczyźni nie są rozmowni.
– Oni [ochroniarze – red.] pojawili się stosunkowo niedawno, ale bardzo nam pomagają. Wszystko przez liczne przypadki napadów na nas i pobić. Ktoś w końcu pomyślał, zanim stała się jakaś tragedia. Nawet największe kozaki z Pragi odpuszczają. Na początku myślą, że mają do czynienia z nami, a gdy auto jadące za autobusem niespodziewanie podjeżdża przed wejście i wysiadają z niego ochroniarze, to dowodzik bardzo szybko się znajduje – opowiada Przemek.
Praca "kanara" okiem "kanarki" z Trójmiasta
– Wtedy, gdy pchnął mnie, a ja zemdlałam, zabił mnie zawodowo. Nie wróciłam już do pracy, a do dziś panicznie boję się ludzi – mówi Monika, kontrolerka biletów i ofiara dwóch napaści.
Pytam ją o to, co kierowało nią przy wyborze tej pracy.
– Chciałam zmienić swoje życie. Pracowałam jako opiekunka medyczna i musiałam zresetować swój mózg. Stwierdziłam, że ta praca będzie idealna do tego – opowiada. Zatrudniała się bez najmniejszego problemu.
Monika została dwukrotnie pobita. Za każdym razem przez młodego mężczyznę.
Monika
była kontrolerka biletów z Trójmiasta
Agresor nie poniósł odpowiedzialności karnej, ponieważ prokuratura zdecydowała o umorzeniu postępowania. Jej karierę zawodową przekreśliło pobicie przez pijanego mężczyznę.
– To była godz. 23, więc ten ktoś zapewne wybierał się na imprezę. To był młody chłopak w wieku około 30 lat. Stałam przed nim. To wszystko działo się w kilkanaście sekund. Stanął na krześle i rzucił się na mnie. Straciłam przytomność, uderzając głową o ziemię. Dzięki adrenalinie i czujności koleżanki byłyśmy w stanie go złapać. Stało się to niemalże vis a vis komisariatu policji. Sąd skazał go za napaść na nas, ale nie wyobrażam sobie już powrotu. Do dziś mam traumę – mówi.
Monika ma największy żal do ludzi, którzy za każdym razem biernie przyglądali się krzywdzie, jaka jest jej wyrządzana. "Nikt nie zareagował, to boli najbardziej"
Tyle zarabiają kontrolerzy biletów
Milczenie w odpowiedzi na pytanie o wysokość zarobków jest spowodowane zapisami w umowach. Ustaliłem jednak, że w Trójmieście oraz w Warszawie kontrolerzy otrzymują podstawę w postaci najniższej krajowej, do której dochodzi procent od wystawionych mandatów. Pieniądze z procenta nie wpływają na konta kontrolerów do czasu, gdy pasażer na gapę nie opłaci kary.
– Jest duże ciśnienie i presja. Były sytuacje, gdy otwarcie mówiono, że trzeba jak najwięcej mandatów wystawić i działać wręcz hurtowo – mówi jeden z kontrolerów pracujący w prywatnej firmie w Trójmieście, która świadczy usługi na rzecz miasta. Woli pozostać anonimowy.
Praca kontrolera biletów w polskich miastach nie należy do najprzyjemniejszych i najłatwiejszych. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Aż dziwne dla mnie, że ci, którzy tu pracują, na długo zostają w tej pracy. Przemek i Tomek kontrolują autobusy i tramwaje już od 7 lat.
Nasza bohaterka z Trójmiasta robiła to natomiast przez niespełna 3 lata. Kilka miesięcy po napadzie Monika trafiła do szpitala i nadal nie jest w stanie poradzić sobie z traumą.