mężczyzna z lupą na tle tablicy inspekcji pracy
Zakaz pracy w Wigilię. PIP zapowiada kontrole widmo, bo inspektorzy też jedzą karpia Fot. Robson90 / Shutterstock / Tumisu / Pixabay / Montaż: INNPoland.pl

To będzie pierwsza w historii wolna Wigilia dla wszystkich. No, prawie wszystkich, bo wyjątków w ustawie jest sporo. Kto sprawdzi, czy szef nie zmusza cię do siedzenia za ladą, gdy inni łamią się opłatkiem? Państwowa Inspekcja Pracy. Jest tylko jeden problem: inspektorzy w tym czasie też będą mieli wolne. "Łapanie za rękę" zastąpi więc audyt wsteczny i... donosy.

REKLAMA

Marcin Stanecki, Główny Inspektor Pracy, w rozmowie z PAP rozwiał wątpliwości: PIP zamierza surowo weryfikować przestrzeganie nowego prawa. Za zmuszanie do pracy 24 grudnia grozi nawet 30 tys. zł grzywny (a w handlu nawet 100 tys. zł). Brzmi groźnie? Owszem, dopóki nie wczytamy się w szczegóły operacyjne tej "wielkiej kontroli".

Inspekcja pracy jak kot Schrödingera

Mamy do czynienia z klasycznym paradoksem biurokratycznym. Skoro Wigilia stała się ustawowo dniem wolnym od pracy, to dotyczy to również urzędników Państwowej Inspekcji Pracy.

Szef PIP otwarcie przyznaje: 24 grudnia inspektorzy nie ruszą w teren. Nie będzie nalotów na sklepy, niezapowiedzianych wizyt w biurach czy legitymowania pracowników magazynów. Dlaczego? Bo inspektorzy w tym czasie będą w domach, korzystając z tego samego prawa, którego przestrzegania mają pilnować.

W jaki sposób urząd chce więc sprawdzić stan faktyczny w czasie rzeczywistym? Nie chce. PIP zapowiada metodę, którą można nazwać "archeologią pracowniczą".

Śledztwo po fakcie, czyli "kto doniesie, ten wygra"

– To czy ktoś pracował, można ustalić nawet w styczniu – uspokaja Marcin Stanecki.

Jak to będzie wyglądać w praktyce? Kontrola przestrzegania zakazu pracy w Wigilię zamieni się w papierową wojnę toczoną w nowym roku. Inspektorzy będą analizować:

  • logowania do systemów kasowych,
  • ewidencję czasu pracy,
  • monitoring wizyjny (jeśli firma udostępni),
  • maile wysłane służbowo 24 grudnia.
  • Jednak głównym orężem Państwowej Inspekcji Pracy w walce z łamaniem wigilijnego zakazu mają być skargi pracowników. System opiera się więc na założeniu, że pracownik zmuszony do przyjścia do pracy w Wigilię, po Świętach "wsypie" swojego szefa. Bez "sygnału z rynku" (czytaj: donosu), szansa na wykrycie naruszenia drastycznie maleje, skoro nikt fizycznie nie sprawdzi zamkniętych drzwi.

    Labirynt wyjątków. Kto może pracować?

    Sytuację komplikuje fakt, że "wolna Wigilia" to hasło marketingowe, a rzeczywistość prawna to ser szwajcarski pełen dziur.

    Inspektor, który (w styczniu) pochyli się nad sprawą otwartego sklepu, będzie musiał rozstrzygnąć łamigłówkę:

  • Czy za ladą stał pracownik (zakazane)?
  • Czy może właściciel (dozwolone)?
  • A może nieodpłatnie pomagała mu żona lub córka (dozwolone, o ile nie mają umowy)?
  • Wyobraźmy sobie ustalanie miesiąc po fakcie, czy osoba wydająca resztę na stacji benzynowej lub w kwiaciarni była tam "w ramach pomocy rodzinnej", czy na czarno. Bez wizji lokalnej w dniu zdarzenia granica między legalną pomocą a łamaniem praw pracowniczych staje się bardzo płynna.

    Cennik za "pracującą" Wigilię

    Mimo absurdu kontroli "post factum" stawki są wysokie.

  • 30 000 zł – to górna granica grzywny za złamanie praw pracowniczych (np. w biurze).
  • 100 000 zł – to maksymalna kara za złamanie zakazu handlu.
  • Dla przedsiębiorców przesłanie jest jasne: 24 grudnia możecie ryzykować, licząc na to, że inspektorzy jedzą barszcz. Ale pamiętajcie, że w styczniu cyfrowe ślady waszej działalności mogą kosztować więcej niż roczny zysk.