Uprzywilejowani kontra podludzie. Podziały majątkowe między Polakami rosną

Mariusz Janik
Nierówności, które powstały po upadku komunizmu, dziś tylko pogłębiają się i utrwalają. Ba, wygląda na to, że podziały nie dotyczą już regionów czy stereotypowego zestawienia „miasto/wieś”. Dziś przepaść może być widoczna nawet w rozmaitych dzielnicach tego samego miasta.
Dysproporcje w dochodach rosną. Co gorsza, bogactwo przestaje zależeć od talentu czy wytężonej pracy. W coraz większym stopniu zaczynamy je dziedziczyć. Fot. Jędrzej Nowicki, Małgorzata Kujawka / Agencja Gazeta
Od lat w kolejnych badaniach francuskich (i nie tylko) socjologów powtarzają się te same schematy: nazwiska sugerujące korzenie w którymś z krajów arabskich oznaczają mniej zaproszeń na rozmowę rekrutacyjną. Podobnie adresy, np. w Paryżu – im dalej od centrum, im wyższy numer dzielnicy, tym mniejsze szanse na pracę.

W Polsce takie sufity również mogą wyrosnąć. Z badania Instytutu GfK wynika zarówno, że Polska jest statystycznym europejskim średniakiem – jak i że w naszym kraju wyrastają majątkowe mury, które coraz szczelniej odseparowują nas od siebie (co jednak nie przesądza np. o naszych politycznych poglądach).


Metropolia kontra peryferie
GfK badał siłę nabywczą: statystyczny Kowalski może wydać w ciągu roku na produkty i usługi 7228 euro. Statystyczny warszawiak – prawie dwukrotnie więcej. Statystyczny mieszkaniec gminy Chotcza na Mazowszu – prawie dwukrotnie mniej. Innymi słowy między Chotczą a Marszałkowską istnieje czterokrotna różnica w możliwościach i standardzie życia.

Ale sprowadzanie problemu do konfliktu między „metropolią” a „peryferiami” to zaledwie muskanie realnych podziałów. Ani bowiem polska wieś nie jest taka biedna, ani miasto – bogate.

Przykładem może być właśnie Warszawa: wyimaginowana stolica dobrobytu to iluzja. Realne różnice istnieją nawet między dzielnicami, np. Śródmieście, Żoliborz, Mokotów czy Wilanów to enklawy „starych” i „nowych” elit miasta. Po drugiej stronie są dzielnice takie jak Praga Północ czy Białołęka – tam siła nabywcza jest sporo niższa (choć wciąż powyżej średniej krajowej), a długość życia o dekadę mniejsza niż w „topowych” dzielnicach.

„Gazeta Wyborcza”, komentując wyniki badań GfK, odsyła do czasów transformacji. Wówczas różnice w zamożności zaczęły gwałtownie rosnąć, kiedy to w warunkach raczkującego kapitalizmu bogacili się właściciele pionierskich firm i menedżerowie wchodzących do Polski globalnych korporacji.

Podziały zabetonowane
Problem w tym, że po okresie, kiedy o powstawaniu fortun decydowało biznesowe szczęście, dynamizm, przebojowość czy talenty, nastają czasy, w których różnice zaczynają być ugruntowywane. Innymi słowy, przed trzema dekadami Polacy startowali z tych samych pozycji. Dziś pozycja startowa zależy od statusu uzyskanego przez poprzednie pokolenie, co zabetonowuje podziały.

A to oznacza inne szkoły i dostęp do służby zdrowia na rozmaitym poziomie. Dostęp – lub jego brak – do technologii, odmienne możliwości zdobywania kwalifikacji i starania się o specyficzne posady. – Jesteśmy w specyficznym momencie: status ekonomiczny jest dziedziczony w ramach transferu międzypokoleniowego – kwituje „GW”.

– Nie można już stosować wczesnokapitalistycznego sposobu uzasadniania nierówności społecznych w myśl zasady, że „bogactwo jest nagrodą za pracowitość i talent” – ucina w komentarzu dla dziennika Filip Konopczyński z Fundacji Kaleckiego. Wygląda na to, że wchodzimy w czasy, w których coraz mniej zależy od indywidualnych starań każdego z nas, a coraz więcej – od polityki państwa.