Polska to chory kraj. Były wiceminister: "służba zdrowia jest regulowana przez dyletantów"

Patrycja Wszeborowska
Polska to chory kraj. Choć lek istnieje, to z działań Ministerstwa Zdrowia wydawać by się mogło, że wcale nie pragnie być uzdrowiony. Świadectwem na to mogą być słowa byłego podsekretarza stanu w resorcie podczas obecnej kadencji, dr Krzysztofa Łandy. W szczerej rozmowie z INNPoland.pl były wiceminister wytłumaczył powody swojej bezwzględnej decyzji o dymisji z pełnionej funkcji i zasugerował, jak wyleczyć naszą ojczyznę.
Były wiceminister zdrowia w rządzie PiS, dr Krzysztof Łanda, twierdzi że Polska to chory kraj. Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta
Odszedł pan z Ministerstwa Zdrowia w dość burzliwych okolicznościach. Dlaczego?

Powodem mojego odejścia z resortu był brak poważnych reform i blokowanie istotnych, proponowanych przeze mnie zmian. Od prawie trzech lat mam bardzo krytyczne zdanie na temat „prac” resortu.

Uważam, że apatia i stupor partii rządzącej w zakresie poważnych reform systemu opieki zdrowotnej wkrótce się zemści, niestety nie tylko na politykach odpowiedzialnych za blokowanie i brak niezbędnych zmian.

...ponieważ „polska służba zdrowia jest jak pacjent, który krwawi z czterech dużych tętnic, a państwo, zamiast zatamować krew, stara się podłączyć mu kroplówkę”, jak wspomniał pan w naszej poprzedniej rozmowie.

Gdy byłem wiceministrem, przygotowałem wiele projektów, które tę krew by zatamowały, rany zostałyby zaszyte, a pacjent wyszedłby z zapaści.


Jestem ekspertem i z moimi pracownikami oraz znanymi ekspertami zewnętrznymi, zwanymi Kartografami, z którymi pracowałem nad mapami potrzeb zdrowotnych i IOWISZem (Instrument Oceny Wniosków Inwestycyjnych w Ochronie Zdrowia) przedstawiliśmy wiele pomysłów, które m.in. zmieniały wyceny świadczeń zdrowotnych, uszczelniały koszyk, eliminowały przyczynę wywozu leków refundowanych i usprawniały finansowanie szpitali, regulowały refundację wyrobów medycznych...

Dlaczego w takim razie resort nie zdecydował się na ich wprowadzenie? Nie było na to pieniędzy?

Tu nie chodziło o pieniądze, szczególnie że większość zmian wiązała się z oszczędnościami. Przez pierwsze 6 miesięcy paliło się zielone światło i wszystko szło doskonale. Praktycznie wszystkie moje działania i propozycje spotykały się ze zrozumieniem i miałem zgodę na ich realizację, co też natychmiast podejmowałem.

W tym czasie udało się wprowadzić wiele pozytywnych zmian, np. zmiany wyceny w kardiologii interwencyjnej, ustawa o darmowych lekach dla seniorów, czy ustawa o IOWISZu, ale także zgoda Ministerstwa Finansów na zatrudnienie 100 analityków do rewizji zawartości koszyka świadczeń gwarantowanych. Przygotowane były także projekty m.in.: ustawy o refundacji wyrobów medycznych, dużej nowelizacji ustawy refundacyjnej (DNUR) z przełomowymi rozwiązaniami dla osób cierpiących na choroby rzadkie, dużej nowelizacji prawa farmaceutycznego, o rejestrach, o zawodzie farmaceuty.

Po zakończonej z sukcesem konferencji uzgodnieniowej dla DNUR we wrześniu 2016 zapaliło się światło żółte i moje projekty zaczęły grzęznąć. W marcu 2017 powiedziałem „sprawdzam”, wychyliłem się zza węgła i zobaczyłem, że pali się już światło czerwone. Nie miałem zamiaru marnować czasu na „piastowanie” urzędu. Mogę się poświęcić dla kraju, ale jeśli zmiany będą postępować. Skoro zaczęła się blokada, to postanowiłem odejść z MZ w trybie natychmiastowym, co zresztą wcale nie jest takie łatwe…

Może polska służba zdrowia zwyczajnie nie da się uzdrowić?

To nie tak. W każdym kraju można stworzyć i wyregulować system opieki zdrowotnej tak, by chodził jak przysłowiowy szwajcarski zegarek. Ale żeby to zrobić, trzeba mieć wiedzę i umiejętności zegarmistrza. Niestety w Polsce system opieki zdrowotnej jest regulowany przez dyletantów, a często również leniwych „specjalistów piastujących” urzędy.

Z drugiej strony system opieki zdrowotnej jest najbardziej skomplikowaną gałęzią gospodarki. Zarządzanie nim wymaga bardzo wysokich kwalifikacji eksperckich, których nie uczą na Uniwersytetach Medycznych. Lekarz czy pielęgniarka zdobywają inną wiedzę i inne umiejętności, które mają się nijak do tego, co musi wiedzieć i umieć dobry Minister Zdrowia.

W połowie krajów ujętych w Euro Health Consumer Index jest dobrze lub bardzo dobrze i to zarówno jeśli chodzi o obiektywne wskaźniki, jak i satysfakcję pacjentów czy ocenę systemu przez społeczeństwo. W Polsce jest bardzo źle.

Wiceminister zdrowia Krzysztof Łanda podczas debaty o zmianach w polityce senioralnej.Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta


W takim razie jakie zmiany usprawniłyby system?

Po pierwsze koszyk świadczeń zdrowotnych, po drugie wycena, po trzecie, jeżeli nawet tworzymy sieć szpitali, to z częścią motywacyjną. Jeśli chodzi o koszyk to jest on dziurawy jak sito, ze słabo zdefiniowanymi elementami, w szczególności w przypadku części szpitalnych koszyka.

To sprawia, że prawa pacjentów do leczenia konkretnymi metodami w określonych wskazaniach są słabo określone, a więc wciąż nie wypełniono podstawowego obowiązku, jaki nakłada na rządzących Konstytucja RP. W tym samym czasie wewnątrz szpitali toczy się gra, jakimi metodami leczyć pacjentów, zaś regulator ma nad tym tyko iluzoryczną kontrolę.

Pół biedy, gdyby tę kontrolę miał chociaż dyrektor. Jednak często dochodzi do sytuacji, w których dyrektor jest zbyt słaby i nie potrafi zapobiec stosowania bardzo kosztownych i mało skutecznych metod przez jakiegoś specjalistę. W związku z tym pieniądze wyciekają nie na świadczenia, które są najbardziej potrzebne, najbardziej skuteczne i efektywne kosztowo, lecz na świadczenia bardzo kosztowne i o stosunkowo niskiej skuteczności, czyli o fatalnym stosunku kosztu do uzyskiwanego efektu.

Środki publiczne marnowane są w wielkiej skali, sprzęt niewykorzystany stoi, lekarze w jednych ośrodkach nie wiedzą w co ręce włożyć, a w innych nie mają nic do roboty, a na to wszystko nakładają się rosnące w większości zakresów kolejki chorych.

Zdefiniowanie koszyka świadczeń poprawiłoby tę sytuację?

Zdecydowanie tak, jednak jakiekolwiek propozycje zmian w koszyku są blokowane. Dzięki moim zabiegom, po intensywnych rozmowach z Ministerstwem Finansów, udało się ustawowo wprowadzić przepisy, które pozwalają Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji zatrudnić stu ludzi do pracy nad zawartością koszyka.

Ci ludzie wciąż sumiennie pracują, ale od czasu kiedy minister Szumowski objął tekę nie doszło praktycznie do żadnych istotnych zmian w koszyku. Zmarnowany czas, zmarnowany potencjał.

Dlaczego te prace są blokowane? Komuś byłoby to nie na rękę?

To pytanie do Ministra Szumowskiego. Proszę ocenić efekty pracy „koszykarzy” z AOTMiT, czyli ile zmian przygotowali, a ile MZ w ostatnich 2 latach wprowadziło. Przerażający bilans. To samo, choć w nieco mniejszym stopniu, dotyczy wycen.

Jakie modyfikacje proponowałby pan w wycenie?

Powiedzmy że wycena jakiegoś świadczenia zdrowotnego wynosi sto. W tych stu mają być pokryte wszystkie koszty świadczeniodawcy, na przykład szpitala, w tym również koszty osobowe. Warto podkreślić, że koszty osobowe szpitali powiatowych to nawet 70-85 proc. kosztów całkowitych. Jeżeli koszty osobowe w związku z podniesieniem płacy minimalnej zwiększą się np. o jedną trzecią, to natychmiast powinna zwiększyć się wycena dziesiątek tysięcy wycen świadczeń w koszyku.

Jednak nie ma takiej fizycznej możliwości, choćby nawet tysiąc analityków w AOTMiT nad tym pracowało. Dlatego tak się nie dzieje i MZ nie nadąża za zmianami na rynku świadczeń zdrowotnych, erozją cen leków i wyrobów medycznych, czy wzrostem płac.

Obecnie, jeśli wycena się nie zwiększa ale obciążenie kosztami pracy wzrosło, to szpital albo zaczyna się zadłużać, albo nie wykonuje świadczeń, które staną się dla niego nieopłacalne. Takich nieopłacalnych świadczeń jest coraz więcej, a więc też coraz więcej jest pacjentów stojących w kolejkach do niezbędnych świadczeń zdrowotnych. System jest już w krańcowej fazie wydolności, choć jak to mówią „piekło nie może zbankrutować”.

Pana zdaniem sytuację poprawiłaby zmiana koncepcji sieci szpitali.

Z całą pewnością trudno odpowiedzieć zmianami wyceny kilkudziesięciu czy kilkuset tysięcy świadczeń bez wydzielenia części ryczałtowej, z której mają być pokrywane koszty stałe szpitali i wydzielenia części motywacyjnej, czyli świadczeń najistotniejszych, których wycena byłaby wyjątkowo dobra dla zaspokojenia najważniejszych potrzeb zdrowotnych.

Proponowaliśmy płacenie szpitalom 80-90 procent ich kosztów za pomocą ryczałtu, a resztę musieliby wypracować najważniejszymi dla pacjentów świadczeniami, do których są najdłuższe kolejki, przy czym wycena tych świadczeń byłaby obniżona o tenże ryczałt. Jeżeli pensje personelu są częścią ryczałtu, to jeśli dochodzi o podwyżek czy podniesienia płacy minimalnej czy czegokolwiek innego, łatwo jednym ruchem adekwatnie do tej podwyżki przychody szpitali skorygować.

Co stałoby się z pozostałymi 10 procentami?

Tu wchodzi część motywacyjna. Chcieliśmy zostawić około 10-15 procent jako dużą część motywacyjną dla szpitali. Dzięki temu niektóre świadczenia zdrowotne byłyby rozliczane na innej zasadzie - fee for service, czyli opłaty za usługę, ale po zmniejszonej wycenie.

Przez to większość kosztów osobowych, administracyjnych itd. byłoby zapłacone w ryczałcie, zatem można byłoby zmniejszyć wycenę tych świadczeń. To z jednej strony zmniejszałoby motywację szpitali do nadwykonań, a z drugiej zmniejszało motywację do niedowykonań. Świadczenia byłyby dobrze wycenione w stosunku do pozostałego kosztu, który został do poniesienia.

W ten sposób, jeśli w grupie motywacyjnej byłyby świadczenia, do których są najbardziej bolesne i nieuzasadnione kolejki, a rząd chciałby mieć możliwość interwencji i poprawy dostępności do najważniejszych świadczeń zdrowotnych, mógłby w łatwy sposób podwyższyć wycenę. Szpitale, które mogłyby na tym zarobić, natychmiast by zareagowały.

Taką propozycję przygotowaliśmy z Kartografami, ale została odrzucona. Przyjęto inną koncepcję funkcjonowania sieci szpitali i stąd jest, jak jest. Poza tym, aby wykonać naszą propozycję, niezbędny jest koszyk i koło się zamyka.

A co z mafią lekową, której działania ostatnio boleśnie odczuwa całe polskie społeczeństwo? Czy proponował pan zmiany, które mogłyby rozwiązać problem krytycznego braku leków?


Dobry lekarz wie, że walka z objawami nie może zakończyć się sukcesem, a objawy będą nawracać dopóki nie zlikwiduje się przyczyny choroby. Podobnie jest z nielegalnym wywozem leków refundowanych, który może być bardziej intratny niż handel narkotykami.

Przygotowałem proste i w 100 proc. skuteczne rozwiązanie problemu, które natychmiast po wprowadzeniu rozwiązałoby problem. Art. 15 ust. 3a i 3b projektu ustawy o RDTL (o ratunkowym dostępie do technologii lekowych) pozwalały podnieść ceny urzędowe w Polsce, ale jednocześnie chroniły wydatki NFZ i pacjentów. Firmy farmaceutyczne zwracałyby różnicę do NFZ tzw. payback’iem, a więc cena efektywna przed i po operacji nie zmieniłaby się - wydatki płatnika na refundację leków także nie. Wydatki pacjentów chronił zapis pozwalający na wydzielenie leków do tzw. „wirtualnej” grupy limitowej z takim limitem, który nie zmieniał kwoty współpłacenia.

Rząd zdecydował się na rozwiązania penalizacyjne, a moje przepisy, które likwidowały przyczynę wywozu, wylądowały w koszu. Ostatnie zmiany w prawie doprowadzą co najwyżej do „produkcji” kryminalistów i zapełniania więzień. Metodami policyjnymi niewiele da się wskórać, dopóki różnica cen urzędowych leków w Polsce i w krajach wywozu będzie wysoka.