Szumnie zapowiadany i rozplanowany na lata proces modernizacji polskiego wojska wchodzi w wiraż. Skrzydła armii może podciąć nowa konkurencja – Wojska Obrony Terytorialnej (WOT). Dochodzą też kontrowersje wokół dotychczas przeprowadzonych lub zaplanowanych na najbliższe miesiące przetargów. O tym, co czeka armię, opowiada INN:Poland były szef MON, Tomasz Siemoniak.
WOT: 35 tysięcy żołnierzy w 364 kompaniach i 17 batalionach, z czego trzy bataliony jeszcze w tym roku. Powstaje praktycznie nowa armia. Ambitnie, tyle że taki rozmach może oznaczać poważne przesunięcia w budżecie MON. A najłatwiej będzie przystrzyc budżet na modernizację...
Zacznijmy od tego, że obrona terytorialna to formacja, która istniała wcześniej i jest niezbędna na wypadek wojny. Natomiast w formie i skali proponowanej przez ministra Macierewicza, budowa obrony terytorialnej odbędzie się kosztem innych potrzeb sił zbrojnych. I bez względu na to, czy uszczuplony zostanie budżet lotnictwa czy marynarki zbrojnej – obrona terytorialna powstanie przynajmniej częściowo kosztem innych sił zbrojnych. A to przeszło 100-tysięczna armia zawodowa – obok członkostwa w NATO – jest fundamentem bezpieczeństwa Polski.
Co gorsza, dzieje się to w momencie, kiedy Polska po raz pierwszy przeznacza na swoje siły zbrojne 2 proc. PKB. Ale w kontekście budowy 35-tysięcznej obrony terytorialnej może się to okazać zbyt mało – wiadomo, że w perspektywie kilku najbliższych lat potrzebne będą na ten cel miliardy złotych. Teoretycznie, we wrześniu ubiegłego roku premier Beata Szydło zapowiadała, że na armię będziemy wydawać nawet 3 proc. PKB – kilkanaście miliardów złotych więcej – ale poza retorycznym zapewnieniem na papierze nie pojawiło się nic, co by potwierdzało tę deklarację.
Przesunięcia w budżecie to nie jedyny potencjalny ostry zakręt, który będzie musiała „wziąć” polska armia. Co i rusz słyszymy o odwoływaniu zaplanowanych lub przeprowadzonych przetargów. Co zatem z modernizacją sił zbrojnych?
W moim przekonaniu, zmiany w przeprowadzonych procedurach przetargowych to fatalny pomysł. Modernizacja armii to był proces rozpisany na lata, i tak postępujący już z opóźnieniem – a w obecnych realiach dalsze przeciąganie tej niewygodnej sytuacji wydaje się być niemal pewne.
Ale przetargom na śmigłowce wielozadaniowe czy system obrony przeciwlotniczej towarzyszą kontrowersje...
Na szczęście, nie dotyczy to wszystkich przetargów. Przykładowo, do polskich żołnierzy trafiają właśnie pierwsze włoskie samoloty szkoleniowe M-346 Master wybrane w przetargu w 2014 roku.
Może chodzi o to, żeby wreszcie przetargi wygrywały polskie firmy?
Nie ma większych wątpliwości, że w Polsce powstają rozwiązania technologiczne, które w pełni zaspakajają potrzeby naszego wojska. Za hit zbrojeniowy mógłby z powodzeniem uchodzić Kołowy Transporter Opancerzony Rosomak, konstruowany na licencji, ale w polskich zakładach w Siemianowicach Śląskich. Mamy doskonale spisującą się armatohaubicę samobieżną AHS Krab. W Polsce działają też słynące z doskonałych produktów firmy prywatne, jak w WB Electronics, gdzie powstają bardzo precyzyjne systemy kierowania ogniem czy terminale do transmisji danych. Pociski wystrzelone z Kraba trafiają w cel z odległości nawet kilkudziesięciu kilometrów.
Hity są, tylko sukcesów za granicą jakoś brakuje...
Rzeczywiście, sukcesów jest bardzo mało. Zaliczyłbym do nich umowę na remont samolotów MiG-29 z Bułgarią, sprzedaż przeciwlotniczych zestawów rakietowych Grom na Litwę, podpisanie listu intencyjnego ze Słowakami w sprawie zakupu trzydziestu Rosomaków. Ale czasy takich umów, jak niegdyś w Malezji, dobiegły końca.
Podobnie jest chyba na rodzimym rynku: słyszałem taką skargę, że nasze firmy mają szanse na kontrakt na modernizację polskiej armii, o ile wystąpią w konsorcjum z którymś z globalnych graczy.
Nieuzasadniona skarga. W zeszłym roku wydaliśmy bodaj 75 proc. rozdysponowywanych środków w polskim przemyśle obronnym, więc poczucie, że polskie firmy są pomijane – jest bezpodstawne. Polska armia z zasady opiera się na polskim przemyśle obronnym.
Wyjątkiem mogą być największe programy modernizacyjne – do nich należy z pewnością program obrony powietrznej, w szczególności średniego i krótkiego zasięgu, Wisła i Narew. W tym zakresie na świecie są może ze dwa czy trzy kraje samowystarczalne. Nie ma więc wstydu czy złej woli w tym, że w konsorcjach składających ofertę na te programy są duże zagraniczne firmy, jak Lockheed Martin czy Raytheon. Ważne, by przy tej okazji polskie firmy pozyskały know-how i technologie.
Umiarkowane wyzwanie.
Bynajmniej. Do tej pory nikt w Polsce nie produkował rakiet – i właśnie przy realizacji programu Wisła powinniśmy się czegoś nuaczyć. Deklarowaliśmy też publicznie, że jesteśmy gotowi powierzyć polskiemu przemysłowi program Narew – za kilka lat. Dlatego potrzebujemy międzynarodowych konsorcjów.
Co możemy zrobić sami na dzień dzisiejszy?
Drony, informatyka, kryptologia, programy pancerne, marynarka wojenna – to są te obszary, które warto rozwijać u siebie. Mamy tu wiele pozytywnych doświadczeń, choćby niszczyciel min Kormoran, zbudowany w prywatnej polskiej stoczni w Gdańsku. Nasze stocznie mają potencjał pozwalający zbudować wszystko, poza okrętami podwodnymi, nawet jeśli ktoś uznaje powierzanie takich kontraktów prywatnym firmom za ryzyko.
No właśnie, prywatne firmy. To silna konkurencja dla naszej tradycyjnej zbrojeniówki?
Cóż, zawsze powtarzałem prezesom polskich firm obronnych, że oczekujemy od nich ciężkiej pracy i że mają nazbyt dobre samopoczucie. Że to nie wojsko istnieje dla przemysłu obronnego lecz przemysł dla wojska. Wojsko ma mieć najlepszy, niezawodny sprzęt, a nie płacić, bo prezesi są skuteczni w swoich zabiegach o kontrakty. Co nie znaczy, że los zbrojeniówki jest mi obojętny – choćby w przypadku zakładów MESKO w Skarżysku-Kamiennej zdecydowałem, że należy im pomóc, przyspieszając pewne zamówienia, by nie upadli. To nasz główny producent, jeśli chodzi o kwestie amunicji czy powstających na licencji pocisków przeciwpancernych Spike.
To co lepsze? Prywatny czy państwowy producent?
Weźmy stocznię Remontowa Shipbuilding, gdzie powstał Kormoran: firma koncentruje się na produkcji cywilnej i odnosi na tym polu istotne sukcesy. Ma pełny portfel zamówień dla zagranicy i jest w dobrej sytuacji finansowej. Zawieramy z nimi umowę, stawiamy wymogi, są przedstawiciele armii, którzy pilnują realizacji – i nie martwimy się o nic innego. Nie hamujmy tych prywatnych polskich firm zbrojeniowych, które odnoszą sukcesy – choćby WB Electronics, która sprzedaje swoje produkty również zagranicą.
Prywatny właściciel dba o swoje pieniądze, by wypełnić swoje zamówienie. Nie straszy związkami zawodowymi, nie zabiega u posłów o wydłużanie terminów czy zakup czegoś, co nie jest dobrej jakości. Największe amerykańskie firmy zbrojeniowe, niektóre wymieniliśmy, oczywiście są prywatne. To nie stoi na przeszkodzie, by były blisko państwa, zamówień państwowych, z najwyższym stopniem bezpieczeństwa w procesie zamówienia.
Prywatna firma nie jest gwarancją braku lobbingu, a państwowa – wciskania wojsku barachła.
No cóż, tu się przypomina przykład Kraba. Bumar Łabędy nie był w stanie zrobić takeigo podwozia do tej armatohaubicy, które by nie pękało. W końcu powiedzieliśmy menedżerom Huty Stalowa Wola, firmy będącej liderem konsorcjum: tak dłużej być nie może – macie coś zrobić, żeby to jeździło i strzelało, jak w normalnym wojsku. Huta w końcu dogadała się z Samsungiem i wynegocjowała korzystną umowę licencyjną. Co więcej, to właśnie Łabędy produkują te podwozia. Za to przeżyliśmy wówczas najazd związkowców.
To reguła?
Nie, po prostu w państwowym przedsiębiorstwie musimy się martwić o wszystko. W swoim czasie zdecydowałem o przekazaniu jedenastu podległych ministrowi obrony spółek do Polskiej Grupy Zbrojeniowej, czyli – wówczas – do ministerstwa skarbu. Żeby nie dochodziło do sytuacji, w których „koszula bliższa ciału”, a minister obrony nie tylko zamawia w jakiejś firmie, ale i jest odpowiedzialny za sytuację w niej. Obecnie sytuacja się odwróciła: minister Macierewicz zamawia u samego siebie, a do tego dochodzą jeszcze decyzje kadrowe: krewny adwokata pana ministra oraz zaprzyjaźniony mąż właścicielki apteki w Łomiankach w zarządzie PGZ – to nie jest dobra sytuacja.
Czy z resortu widać w ogóle polskie środowisko start-up'owców? Armia dostrzega potencjał nowych polskich firm technologicznych?
Oczywiście. W 2013 r. powołaliśmy Inspektorat Implementacji Innowacyjnych Technologii Obronnych – tzw. i3to – właśnie po to, by wyłapywać małe, ciekawe, innowacyjne firmy. To miał być taki zaczątek agencji, jaką w Ameryce jest DARPA. To ma być pierwszy kontakt dla innowatorów.
Podpisałem też umowy z rektorami uczelni technologicznych – to dziś bardzo silne środowisko, z doskonale wyposażonymi laboratoriami, olbrzymim potencjałem poszukujących studentów. To przyszłość – dla start-up'owców wojsko jest atrakcyjne, bo to realne i stabilne pieniądze. Co więcej, w wojsku jest sporo rozczarowania dotychczasową współpracą z przemysłem obronnym – wywołanego przekraczaniem terminów i kosztów, prowadzeniem prac badawczo-rozwojowych nad rzeczami, które wynaleziono już dawno temu. W przyszłości więc przemysł i nowe firmy będą konkurowały.
A te trzy lata istnienia Inspektoratu? Przydał się na coś?
Nie chcieliśmy, żeby to była taka jednostka „od wszystkiego”. Inspektorat skoncentrował się więc na początku na programie dronów – i to jego zasługą jest ubiegłoroczna decyzja, by program dronów mniejszego zasięgu i obserwacyjnych powierzyć polskim firmom. To był dosyć oczywisty wybór: polskie środowisko dronowe jest ambitne, ale rozproszone: kilka uczelni, kilkadziesiąt firm.
Trochę daleko do DARPA.
Do tego potrzeba czasu i pieniędzy. I bardzo silnych ośrodków technologicznych. Nakierowaliśmy Inspektorat na jeden, niezbyt trudny program, żeby można było od czegoś zacząć. I uważam, że słusznie zrobiliśmy.