„O matko... To było moje miejsce, do którego jeździłam tyle razy, tyle lat temu... Na zawsze pozostanie bliskie mojemu sercu” - tak na Facebooku komentowano doniesienia o zamknięciu uzdrowiska dziecięcego Aleksandrówka w opolskim Jarnołtówku. Problem w tym, że to jedynie wierzchołek góry lodowej. Szesnaście ostatnich uzdrowisk dla dzieci walczy o przetrwanie każdego kolejnego roku.
Przeszło rok temu na Aleksandrówkę – dziecięcy ośrodek rehabilitacji dróg oddechowych – zapadł wyrok: uzdrowisko zostało wykreślone z rejestru placówek świadczących usługi medyczne. Ten sam los podzieliła znajdująca się w budynku szkoła. Wydawało się, że los przynoszącego straty i wymagającego remontu ośrodka został przypieczętowany.
Szansa pojawiła się kilka tygodni temu, po szeregu interwencji posłanki PiS, Katarzyny Czochary. W opolskim urzędzie marszałkowskim zaczęto zastanawiać się nad sposobami uratowania uzdrowiska. – Przywrócenie tam działalności jest możliwe – zapewniała Katarzyna Czochara na antenie Radia Opole. – Zostanie powołany zespół ekspercki. W trakcie jego prac ma być opracowana nowa koncepcja dla Aleksandrówki. Powstanie ona w oparciu o wcześniejszą działalność, czyli leczenie schorzeń dróg oddechowych wśród dzieci i młodzieży. Chcielibyśmy poszerzyć zakres tych usług, aby można było skorzystać z innych źródeł finansowania – mówiła Czochara. Ech, gdyby to było takie proste.
Kłopot z niedojazdami
Dekady temu uzdrowiska dziecięce były własnym światem. Dzieci, które miały wtedy poważniejsze kłopoty ze zdrowiem, bardzo często lądowały na wielotygodniowych „turnusach” w miejscach takich, jak Rymanów, Rabka czy – mający nieco bardziej „rodzinny” charakter – Ciechocinek. To połączenie przymusowej izolacji z pseudokolonijną atmosferą odciskało się na wspomnieniach dzisiejszych czterdziestolatków.
Z tych samych powodów uzdrowiska dziecięce są dziś w kłopotach. – Są w sytuacji innej niż tego typu placówki nastawione na dorosłego pacjenta – mówi INN:Poland Jan Golba, prezes Stowarzyszenia Gmin Uzdrowiskowych RP. – Jest to związane ze specyficznym połączeniem wypoczynku, leczenia i nauki. Dziecko wyjeżdżające na pobyt uzdrowiskowy może mieć kłopoty z kontynuowaniem nauki – dodaje. Dzieje się tak dlatego, że turnusy organizowane w trakcie roku szkolnego (mogą trwać miesiącami) zaburzałyby tok nauki dziecka.
Nie jedyna przyczyna. W ciągu dekady liczba dzieci, korzystających z usług uzdrowiskowych, spadła o połowę – z 33 tysięcy w 2005 roku do nieco ponad 16 tys. w roku ubiegłym. Dzieci w wieku szkolnym, wyjąwszy okres wakacji letnich i ferii zimowych, praktycznie nie korzystają z sanatoriów. W branży narzeka się na niezrealizowane skierowania czy tzw. niedojazdy – czyli małych pacjentów, którzy zrezygnowali z wyjazdu na leczenie, często w ostatniej chwili. To już około 6-8 proc. wszystkich skierowań.
Z drugiej strony rodzice mają za złe uzdrowiskom dziecięcym fatalną organizację ich pobytu. Rzecz jasna, towarzystwo rodzica jest dla dziecka wielkim wsparciem. W największym stopniu dotyczy to najmłodszych dzieci. Ale uzdrowiska mają im niewiele do zaproponowania: często do ostatniej chwili nie wiadomo, czy i na jakich warunkach rodzic będzie mógł korzystać z sanatoryjnych pomieszczeń.
Skazani na wegetację
A co można zrobić za 60-70 złotych „osobodnia”? – odcinają się środowiska uzdrowiskowe. – Były dobre czasy: lata 2003-2005 – opowiada Jan Golba. – Od tamtej pory nakłady systematycznie malały, dziś lokują się poniżej 1 procenta nakładów na lecznictwo. Jeszcze niedawno było to 650 milionów złotych, dziś to kwota rzędu 590 milionów – dodaje. Taka stawka, zdaniem specjalistów ds. leczenia sanatoryjnego, to suma obliczona na przetrwanie i... nic więcej. – Jeżeli sanatorium nie jest w stanie w tym koszcie przewidzieć żadnego zysku z przeznaczeniem na rozwój, to nie ma szans się rozwijać. Jest skazane na wegetację – podsumowuje szef Stowarzyszenia Gmin Uzdrowiskowych RP.
Zwężający się strumień pacjentów to tylko jeszcze jeden kamyczek w lawinie. Lawinie mającej charakter systemowy, gdyż dla menedżerów sanatoriów cały system kontraktowania usług w lecznictwie uzdrowiskowym jest, nomen omen, chory. Toczona od miesięcy kampania o zwiększenie nakładów na lecznictwo, skończyła się niczym.
– Oddziały NFZ mają w tym zakresie swobodę, nie ma żadnych odgórnych zaleceń – mówi Golba. – I nie każdy oddział przewiduje możliwość leczenia uzdrowiskowego dla dzieci – dodaje. Źródła problemów z „niedojazdami” Golba również dopatruje się w nonszalanckim traktowaniu sanatoriów przez Fundusz, choć Rzecznik Praw Dziecka – który przyglądał się problemom lecznictwa dziecięcego – podkreślał, że niezrealizowane skierowania są zwracane ledwie kilka dni przed planowanym wyjazdem, co najczęściej uniemożliwia ponowne wykorzystanie przewidzianego dla małego pacjenta miejsca.
Jest nadzieja. Nikła
Uzdrowiska dziecięce próbują każdego sposobu, jaki podsunie im życie: tną koszty, otwierają się na komercyjną działalność, szukają nowych form działania i klienteli. Ale to raczej walka o przeżycie niż rozwój. – Długo pracowaliśmy, żeby dojść do europejskich standardów – wzdycha Jan Golba. - W efekcie przewyższaliśmy choćby niemieckie lecznictwo uzdrowiskowe w zakresie form leczenia czy standardów. Teraz znowu się cofamy – ucina.
Widać to zarówno w lecznictwie adresowanym do dzieci, jak i tym dla dorosłych. W krajach Zachodniej Europy, np. w Niemczech czy Austrii, coraz częściej pojawiają się np. sanatoria oferujące leczenie onkologiczne – coś, czego w Polsce uświadczyć się nie da.
Ale też taką ucieczkę do przodu proponują środowiska menedżerów lecznictwa. Według nich, uzdrowiska dziecięce powinny uwzględnić najważniejsze problemy ze zdrowiem, jakie dotykają dziś dzieci: np. cukrzycę, otyłość, wady postawy czy przewlekłe schorzenia układu oddechowego. Opracowane i wprowadzone w życie nowe programy lecznicze powinny być finansowane przez NFZ – ale na poziomie centralnym, a nie poprzez oddziały. – Wtedy nawet to 650 mln złotych sprzed kilku lat byłoby kwotą wystarczającą, by uzdrowiska stanęły na nogi – przypuszcza Jan Golba.