Kojarzycie scenę z “Dnia Świra”, kiedy Adaś Miauczyński pochodzi do okienka po wypłatę? Po latach nauki, uzyskaniu dyplomu z wyróżnieniem i dwóch dekad pracy w zawodzie dostaje pensję wynoszącą nieco ponad 700 zł. Pada wtedy sławetne “jakby mi ktoś dał w mordę”. Podobnie poczuła się Karolina, doktor nauk medycznych ze specjalizacją z chirurgii. Kiedy w szpitalu zaproponowano jej pracę na 1/4 etatu za uwaga, 560 zł., chciała zmienić zawód. Za bardzo jednak kocha leczyć, dlatego porzuciła ideały i zatrudniła się w prywatnej przychodni. Co prawda, nie do końca spełnia się zawodowo, ale za to jest wstanie normalnie żyć: opłacić rachunki, kupić jedzenie, wyjść ze znajomymi do miasta. W jeden dzień zarabia tyle, ile w szpitalu przez miesiąc. Oto historia lekarki wyklętej.
Mam 35 lat, mieszkam w dużym mieście i wykonuje zawód, który kocham. Mam doktorat i specjalizację z chirurgii, od początku właśnie nim chciałam zostać. Postanowiłam przerwać kurtynę milczenia, o tym jak wygląda praca lekarza. Solidaryzuję się z protestem rezydentów, cieszę się, że dołączają do nich inne zawody medyczne. Najwyższa pora odczarować kłamstwa, jakimi karmione jest społeczeństwo. Mam dosyć kłamliwych pasków na ekranie publicznej telewizji “Lekarze żądają miliardów złotych”. Choć, gdy go zobaczyłam moją pierwszą reakcją był śmiech. Smutne jest to, że do śmiechu wcale mi nie jest. Jesteśmy przedstawiani jako roszczeniowa grupa zawodowa, która chce ogromnych pieniędzy. Prawda jest taka, że walczymy o naprawę służby zdrowia.
Proszę sobie wyobrazić, co czuje lekarz, gdy kieruje pacjenta na dalszą diagnostykę, a ten dostaje termin badania za dwa lata! Jak mogę takiemu człowiekowi spojrzeć w oczy, no jak? Chore przepisy uniemożliwiają mi pomaganie cierpiącym. Nawet gdybym zadzwoniła do kolegi po fachu, żeby wcisnął mojego pacjenta poza kolejką, to ile razy mi się to uda? Dwa, trzy? A może wcale, bo to nie jest rozwiązanie. W tym sporze nie chodzi o nasze pensję, choć te są żałosne, a o dobro pacjentów, którymi i my kiedyś możemy się stać. Walczymy też o to, by pacjenci byli pod dobrą opieką. Oburzające są słowa ministra zdrowia, który twierdzi, że lekarz może dorobić na dyżurach. Czy Pan minister chciałby być operowany przez chirurga, który jest na dyżurze od 30 godzin? Nie sądzę. Nie pojmuję, że są zawody, w których dba się o przestrzeganie czasu pracy ze względu na dobro społeczne. Na przykład maszyniści mogą pracować tylko określoną liczbę godzin, właśnie ze względu na bezpieczeństwo, które zapewniają ludziom. Dlaczego zatem lekarzy traktuje się inaczej? To jest bardzo odpowiedzialna i wymagająca praca. Mogę zapewnić, że lekarze zamiast siedzieć na podwójnych czy potrójnych dyżurach tylko po to, by móc opłacić rachunku, woleliby spędzić czas z rodziną czy przyjaciółmi.
Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że droga do tego, by zostać lekarzem jest długa i wyboista. Cieszę się, że spełniłam swoje marzenie, ale boli mnie to, że nie mogę w pełni realizować się zawodowo. Zwłaszcza, że na to kim jestem dziś poświęciłam 13 lat życia. Tyle właśnie trwa cały proces nauki i edukacji i zdobycie specjalizacji. O tym zawodzie marzyłam właściwie od liceum, wybrałam nawet profil biologiczno-chemiczny, by lepiej przygotować się do egzaminów wstępnych na medycynę. W ostatniej klasie szkoły średniej chodziłam dodatkowo na korepetycje. Za pierwszym razem nie udało mi się dostać na wydział lekarski, poszłam więc na weterynarię. Przez cały rok uczyłam się do następnego egzaminu jednocześnie studiując. Za drugiem razem udało mi się dostać na wymarzony kierunek.
Studia medyczne są bardzo wymagające, przez pierwsze trzy lata wkuwa się głównie teorię. W kolejnych trzech latach uczyłam się bardziej praktycznych rzeczy, na tak zwanych przedmiotach klinicznych. Zaczynają się wizyty w szpitalu, praca z pacjentem. Dodatkowo uczestniczyłam w różnych kółkach medycznych, żeby móc lepiej i bardziej świadomie zdecydować się na specjalizację. Tak więc życie studenta medycyny nie należy do łatwych. Żeby było jasne, nie miałam pretensji do losu, że moi rówieśnicy w czasie, gdy ja się uczę balują i żyją pełną piersią. Nie taki był mój cel. Nawet nie zazdrościłam kolegom, którzy mieli trzy miesiące wakacji. Pewnie nie wiele osób wie, że przyszli lekarze, przez miesiąc odbywają darmowe praktyki. To znaczy, że nam nikt za ten czas nie płaci. Są to zajęcia obowiązkowe. Ba, od jakiegoś czasu to studenci sami muszą płacić szpitalom za możliwość odbycia takich praktyk. Nie są to może wielkie pieniądze, ale stawki ustalają poszczególne placówki. To już jest nienormalne. Zwłaszcza, że studiując medycynę załapanie jakiejś dodatkowej pracy jest praktycznie niemożliwe. To zbyt wymagające studia.
Niepełne uprawnienia lekarskie otrzymuje się wraz z końcem studiów, czyli po 6 latach nauki. Potem trzeba jeszcze odbyć staż, który kończy się obowiązkowym egzaminem lekarskim. To jednak jeszcze nie koniec nauki. Lekarze próbują dostać się na rezydenturę. Miejsca są przyznawane co pół roku, według klucza, który zna chyba tylko ministerstwo zdrowia. Nie łatwo się dostać na niektóre specjalizację, jak choćby chirurgia plastyczna czy endokrynologia. Tam zwykle jest jedno miejsce w skali miasta, a czasem województwa. Od zawsze obowiązywały listy, tych tak zwanych priorytetowych, jak lekarze rodzinni czy pediatrzy. Ja odstałam się na moją wymarzoną chirurgię.
Dopiero będąc na stażu podyplomowym zaczęłam zarabiać pieniądze, ale uwaga, trudno się było za to utrzymać. Zarabiałam dokładnie 2 tys. i 7 zł brutto. Z tego co wiem, do dziś płace niewiele się zmieniły. Żeby się utrzymać bez pomocy rodziców brałam dyżury, nie w jednym, a w dwóch szpitalach. To mocno odbiło się na moim zdrowiu. Ale się nie poddałam, robiłam wymarzoną specjalizację, cały ten proces zabiera od 4 do 6 lat. Też kończy się państwowym egzaminem, który jest dwuetapowy: test pisemny i egzamin ustny. Żeby zdać za pierwszym razem, wzięłam cztery miesiące bezpłatnego urlopu i przez cały ten czas uczyłam się. Bywały dni, że czułam że mózg mi się już lasuje, ale wytrzymałam. Otuchy dodawała mi obietnica założona przez dyrekcję szpitala, w którym pracowałam. Po zdaniu egzaminu specjalizacyjnego miałam dostać etat, bo wcześniej byłam zatrudniona zaledwie na część.
Tak się jednak nie stało, mimo że zostałam chirurgiem specjalistą. Dyrekcja zaoferowała mi moją 1/4 etatu, ale chcieli bym wykonywała obowiązki w pełnym wymiarze czasowym. Trudno bowiem prowadzić pacjentów przez trzy godziny dziennie, do tego operować. A teraz najlepsza cześć – zarobki. Na moim etacie zarabiałam 560 zł netto. To jak śmiech na sali. Zresztą, moi starsi koledzy - lekarze specjaliści z wieloletnim doświadczeniem zarabiają pracując w szpitalu ok. 4,2 tys. zł brutto, co daje na tak zwaną rękę ok. 2,6 tys. zł.
To właśnie wtedy przyszło rozczarowanie i zwątpienie. Tyle zarwanych nocy, lata nauki, doktorat, by znowu musieli mnie utrzymywać rodzice. Po raz pierwszy w życiu zaczęłam się zastanawiać nad zmianą zawodu. Ostatecznie wybrałam jednak inną opcję. Rzuciłam pracę w szpitalu.
Obecnie prowadzę prywatną praktykę i do tego przyjmuję w prywatnej przychodni. Żałuję, że nie pracuję w szpitalu. Nie do końca mogę się realizować zawodowo i bywa, że czuję się sfrustrowana, ale nie miałam innego wyjścia. Teraz nie spędzam kilku dni i nocy pod rząd dyżurując na szpitalnym oddziale. Sama reguluję sobie czas pracy. Przez jeden dzień w przychodni zarabiam tyle, ile na moim szpitalnym etacie w miesiąc. Mam wreszcie chwilę na życie prywatne, mogę spotykać się ze znajomymi, podróżować, realizować swoje pasje. Ale brakuje mi pracy w szpitalu. Nie wrócę jednak do takiego kieratu, jeśli sytuacja w służbie zdrowia się nie poprawi.
Czasem rozważam możliwość wyjazdu z kraju. Dostaje dużo ofert zza granicy. Głównie z Niemiec i Wielkiej Brytanii. Tam potrzebują lekarzy z moją specjalizacją. Nie chciałabym jednak wyjeżdżać. To jest mój kraj, mam tu rodzinę, przyjaciół, własne życie. Tu jest moje miejsce na ziemi, więc wyobraź sobie jak się czuję, kiedy słyszę z ust polityków " To sobie jedźcie, gdzie chcecie".